Выбрать главу

Tego samego dnia nadała telefonicznie w „Schlesische Zeitung” ogłoszenie: „Duet dęty grecki zatrudnię pilnie w orkiestrze. Oferty proszę składać w skrytce pocztowej nr 243 na Poczcie Paczkowej przy Breitestrasse”. Następnego dnia rano znalazła tam list o treści: „Duet dęty grecki, tel. 3142, firma «U Maksa»”. Pani Woermann natychmiast spaliła list, zadzwoniła i poprosiła o połączenie z firmą „U Maksa”. Kiedy usłyszała w telefonie: „Tu Max, słucham”, powiedziała: „Duet dęty od Safony”, i odłożyła słuchawkę. Następnego dnia zjawił się u niej miłośnik „dziewczyn z Lesbos” i wyłożył honorarium dla niej i dla Niegscha. W zamian otrzymał numer telefonu firmy „U Maksa”, z którym miał osobiście ustalić wszelkie szczegóły transakcji. To było wszystko. Wiedziała, że szef fikcyjnej firmy „U Maksa”, Max Niegsch, z którym znała się od wielu lat, nie musiał sprawdzać swojego klienta, ponieważ nie żądał usług, za które mogli trafić za kratki i zleceniodawca, i zleceniobiorca, nie mówiąc już o pośredniczce. Wszystko było czyste i bezpieczne. Dyskrecja zapewniona.

W takim błogim poczuciu bezpieczeństwa siedziała teraz pani Elsa Woermann na swoim balkonie w domu przy Wilhelmsufer, nad sklepem wielobranżowym „Jung &Lindig”, i obserwowała, jak zachód słońca wyzłaca wierzchołki platanów na nadodrzańskim bulwarze. Nie zdziwiła się wcale, kiedy ujrzała niewielką postać w białym kaszkiecie i w ubraniu tegoż koloru, wynurzającą się zza Urzędu Monopolowego. Max Niegsch walczył od roku z nałogiem hazardu i pieniądze z transakcji, których dokonywał za pośrednictwem pani Woermann, odbierał wprost od niej, zawsze wieczorem, już po zamknięciu punktów loteryjnych i bukmacherskich. Teraz szedł rozradowany nadbrzeżem i na widok pani Woermann stojącej na balkonie podrzucił do góry kaszkiet i zgrabnie go złapał. W uliczce rozległ się warkot silnika i wraz z tym dźwiękiem wjechał w nią motocykl z wózkiem bocznym. Wtedy pani Woermann po raz pierwszy i ostatni tego dnia się zdziwiła. Motocykl jechał bowiem chodnikiem. Silnik zawył i maszyna znalazła się za Maksem Niegschem. Sutener podrzucił właśnie kaszkiet, ale już go nie złapał. Przednie koło motocykla wtargnęło między jego kolana. Najpierw na ułamek sekundy znalazł się na błotniku, a potem zsunął z niego powoli. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Motocyklista, w długim płaszczu, kasku i goglach, zsiadł i wziął Niegscha pod pachy, bardzo troskliwie wsunął go do wózka bocznego i przyłożył mu coś do twarzy. Następnie naciągnął brezent na otwór wózka i nie było już widać poszkodowanego. Ludzie rzucili się do okien i wylegli na balkony. Zupełnie odwrotnie zachowała się pani Woermann. Weszła do mieszkania i zamknęła drzwi na balkon. Nie chciała być przesłuchiwana następnego dnia przez policję, a zwłaszcza przez ordynarnego nadwachmistrza Eberharda Mocka, który wciąż nie dawał jej spokoju, oskarżając o sianie demoralizacji. Jakby sam był moralnie czysty! Weszła do salonu i wyrzuciła Maksa Niegscha z pamięci. Dyskrecja była jej dewizą.

Breslau, niedziela 1 lipca 1923 roku,

wpół do dziewiątej rano

Pokój Mocka i jego dwóch kolegów, Kurta Smolorza i Herberta Domagalli, był ascetyczny i nie znajdowało się w nim nic, co mogłoby rozpraszać uwagę policjantów. Bo czyż mogły ich dekoncentrować zielone lamperie albo trzy potężne biurka z zielonymi blatami i mosiężnymi popielnicami, albo ogromna szafa na akta, która zamykała się jak witryny sklepów – miała opuszczane żaluzje z dębowych deszczułek? Jedyne, co mogło odwracać ich uwagę to duża paprotka na parapecie, w którą niegdyś wyposażyła ich żona Domagalli, który nie chcąc się narazić połowicy, pielęgnował kwiatek i burczał na Mocka i Smolorza, kiedy ci użyźniali glebę śliną i popiołem z cygar.

Dzisiaj w dwóch pokojach i korytarzyku, zajmowanych przez decernat IV nikt na nikogo nie burczał, nikt nie podnosił głosu ani nikt nikogo nie przesłuchiwał. Nie unosił się również dym tytoniowy ani nie stukały drewniane żaluzje szafy z aktami. Pusty był pokój szefa decernatu, radcy Ilssheimera, oraz korytarzyk zajmowany przez praktykanta Isidora Blümmela. Prawie wszyscy pracownicy wydziału cieszyli się niedzielnym wypoczynkiem. Eberhard Mock był wyjątkiem.

Siedział przy biurku i wpatrywał się w zdjęcie ojca, które wyjął z szuflady. Mistrz szewski Willibald Mock patrzył na syna surowym wzrokiem. Szpakowate wąsy i rozrośnięte bokobrody zawisały nad sztywnym stojącym kołnierzykiem z wygiętymi rogami, spod których wypływał węzeł jasnego krawata. Co ty tu robisz, synu, zdawały się mówić jego oczy, ocienione nastroszonymi brwiami, w tej podłej robocie? Czy to jest praca dla ciebie? Spisywanie dziwek! Byłeś zawsze taki zdolny! Pamiętasz, jak po łacinie wygłosiłeś przemówienie na inauguracji roku szkolnego? To było dopiero coś! Ubrałem się wtedy, tak jak do tego zdjęcia, w garnitur pożyczony od naszego sąsiada, kupca Hildesheimera. Kilku profesorów ściskało mi ręce, gratulując syna.

A potem rozmieniłeś swój talent na drobne, nie zostałeś profesorem, nie przysporzyłeś mi chwały. Rzuciłeś studia, bo zadawałeś się z bogatymi kolegami, a oni pokazali ci wielki świat. Nie chciałeś siedzieć w skromnym pokoiku na poddaszu i jeść chleba z domowym smalcem. Wolałeś salony! Wolałeś towarzystwo z lepszych sfer, wzgardziłeś ojcem szewcem, który całymi dniami wąchał klej z kości, abyś mógł skończyć studia i być takim wielkim panem jak profesor Morawjetz, któremu czapkował cały Waldenburg! Wolałeś pracować i zarabiać, aby mieć na cygara, piwo i drogie dziwki! A gdzie teraz twoi koledzy z uniwersytetu? Czy baron von der Malten, z którym tak się przyjaźniłeś, pamięta jeszcze o swoim koledze, dla którego teraz byle burdel jest domem, miejscem pracy i teatrem? Gdzie twoje wytworne towarzystwo? Gdybyś chociaż ścigał morderców i bandytów!

Mocka zeźliły te nieme wyrzuty ojca, położył ciężką rękę na fotografii i wsunął ją z powrotem do szuflady. Był zły na nieżyjącego już rodzica z prostej przyczyny – wiedział, że nigdy się nie uwolni od jego połajanek, surowych spojrzeń i mocnych sękatych palców, zaciśniętych na swoich ramionach. Co gorsza – wiedział, że ojciec ma rację. Nie chodziło tu oczywiście o mocno idealizowaną przez niego społeczną rolę profesora gimnazjalnego. Mock po trzynastu latach pracy w policji nie zamieniłby na pewno swojego zajęcia na żadne inne. Jedyne, co chciał zmienić, to atmosfera, która go otaczała w miejscu pracy. Jego podwładni, koledzy i przełożeni – niemal wszyscy poza Smolorzem i Buhrackiem – od portiera do prezydenta policji darzyli go tylko dwoma uczuciami. Pogardą i strachem. Pogarda dla alkoholika i „burdelanta”, jak nazywano funkcjonariuszy obyczajówki, i strach przed jego gwałtownością i nieobliczalnością. Te uczucia łatwo mogłyby być zamienione na szacunek i przyjaźń. Taka zmiana nastąpi, w to Mock mocno wierzył, w dniu, w którym zostanie przeniesiony do policji kryminalnej. Tego dnia nie upije się z radości, lecz ubierze się w swój od dawna nienoszony wizytowy surdut i pojedzie na Cmentarz Miejski. To się stanie tego dnia. Jednak jeszcze nie nadszedł. Mocno się oddalił wczoraj, kiedy Mock pozwolił, aby wściekłość zawładnęła jego skacowanym umysłem.

Mock niełatwo się poddawał. Musiał udowodnić Mühlhausowi, jaką stratą jest niedopuszczenie Mocka do pracy w wydziale kryminalnym. Dlatego teraz – mimo niedzieli – siedział w swoim pokoju, wyjmował z akt prostytutek zdjęcia odcisków palców i mozolnie porównywał je z liniami papilarnymi zamordowanych kobiet, sfotografowanymi wczoraj przez Ehlersa. Była to czynność bardzo żmudna, by nie rzec – beznadziejna. Mock wlepiał bowiem wzrok w zakola i faliste układy liniowe i miał w głowie wir i zamęt. Wszystkie linie były do siebie podobne i wcale nie był pewien, czy słusznie uczynił, odrzuciwszy przed kilkoma minutami jakieś odciski, czy nie powinien im się jeszcze raz przyjrzeć. Na ogół brało górę to drugie i Mock znów sięgał do odłożonych już akt, wyjmował zdjęcia, podstawiał je pod światło lampy, potrząsał głową i znów odkładał na stos kartonowych teczek, piętrzący się na dwóch zestawionych krzesłach.