Jednym z nich było dzisiaj złapanie in flagranti pastora Paula Reskego ze zboru Karola. Pastor Reske już raz był przesłuchiwany w decernacie IV w sprawie stuprum, jakiego miał się dopuścić z szesnastoletnią praktykantką krawiecką ze szwalni Meyera. Policjantów wydziału interesowało nie tyle życie płciowe pastora, ile stwierdzenie, czy owa uczennica działała sama, czy też należała do jakiejś większej grupy zakamuflowanych prostytutek. Nie udało się wtedy tego stwierdzić, ponieważ pastor konsekwentnie nie przyznawał się do czynu lubieżnego, a zeznaniom pewnej siebie i pyskatej szwaczki nikt nie dawał wiary, zwłaszcza że – mimo wielu gróźb, których nie szczędzono jej podczas przesłuchania – wciąż kręciła i zmieniała zeznania. Ilssheimer zamknął zatem sprawę, a inwigilację szwaczki odłożył ad acta. Teraz ją odgrzebał i – w ramach pokuty – nakazał Mockowi śledzić dziewczynę i stwierdzić, czy aby nie zmierza w stronę plebanii pastora Reskego. Gdyby tak było, Mock miał za zadanie nakryć parę in flagranti. Wybór padł na niego z jeszcze jednego powodu. Był on jedynym człowiekiem, który wtedy nie przesłuchiwał szwaczki. W czasie tej sprawy pogrążał się bowiem w alkoholowych odmętach.
Skruszony Mock siedział na ławce pod pomnikiem generała von Blüchera na placu jego imienia i od dwóch godzin patrzył bezmyślnie na wielki gmach fabryki konfekcji męskiej Meyera, dokąd wchodziły i skąd wychodziły różne osoby, a żadna z nich nie była ową szwaczką, której pastor miał być rzekomym stupratorem. Mock czuł się jak w wielkim, gorącym piecu, który tworzyły ściany stojących wokół placu domów. Białe słońce rozpalało ramy rowerów spiętych jednym długim łańcuchem, do którego klucz posiadał stojący pod parasolem sprzedawca lodów na patyku. Od żaru więdły kwiaty, mimo iż co chwilę spryskiwała je zapobiegliwa kwiaciarka. Blücherplatz wypełniony był nieruchomym upałem, zgrzytem tramwajów i spalinami nielicznych automobili, które ryczały z opuszczonymi szybami. Mock siedział w centrum tego piekła z papierosem „Salem Alejkum” i po raz pierwszy w życiu żałował, że nie kolekcjonuje wachlarzy – tak jak Ilssheimer.
Z budynku fabryki Meyera wyszła młoda dziewczyna w jasnej sukience i z błękitną wstążką we włosach. Mock przyjrzał się jej, a potem fotografii, którą wyjął z portfela. Przez jego głowę przebiegły dwie myśli. Pierwsza to brak całkowitej pewności, czy dziewczyna na zdjęciu to ta sama, która zgrabnie przebiegała teraz ulicę; druga myśl była pełna zrozumienia dla pastora – on sam niedługo by się wahał, czy zostać deprawatorem tej praktykantki. Ruszyła w stronę pomnika starego pruskiego generała. Minęła obojętnie Mocka i poszła w stronę pasażu Riemberga. Kiedy już tam znikała, nadwachmistrz ciężko wstał z ławki i szybkim krokiem podążył za nią. Z daleka podziwiał jej zgrabne pośladki, wyraźnie odznaczające się pod cienkim materiałem sukienki. Najwyraźniej nie nosiła halki, co mocno podnieciło Mocka. Mięśnie łydek napinały się delikatnie nad obcasami pantofli. Obserwując gibkie ruchy szczupłego ciała, Mock zapomniał o falach potu, które uruchomił tym pościgiem.
Tymczasem dziewczyna przeszła przez Karlsplatz, obdarzona uśmiechem przez zgrzanego policjanta kierującego ruchem. Stróż prawa nie był już tak miły i pogroził palcem Mockowi, który nieco się spóźnił i ciężkim truchtem przebiegł tuż przed dyszlem wozu dostawczego z beczkami piwa „Kulmbacher”. Graupenstrasse prowadziła na południe i wyglądała jak pusty, wypalony słońcem kanion. Rolety okien były zaciągnięte, w sklepie z konfiturami jedynymi istotami oprócz subiekta były osy, w sklepie z materiałami włókienniczymi nikt nie rozwijał bel tkanin. Większość mieszkańców miasta przeczekiwała upał w domu.
Dziewczyna weszła do sklepu z pończochami. Mijały minuty. Kwadrans. Dwadzieścia minut. Śledzona nie wychodziła ze sklepu już dobre pół godziny. Mock stał przed sklepem i zdawał sobie sprawę, że był on w to gorące południe jednym z niewielu przechodniów na Graupenstrasse, jest zatem bardzo mało prawdopodobne, aby dziewczyna po wyjściu nie zwróciła na niego uwagi, co uniemożliwiłoby mu dalszą inwigilację. Najpierw obejrzeć wystawy, a potem schować się do jakiejś bramy, pomyślał tak wolno, jakby jego mózg był materiałem piśmiennym, na którym zapisywał atramentem to polecenie ad se ipsum. Kiedy już obejrzał zegarki, pończochy i konfitury, wszedł do bramy, która chroniła przed upałem w takim samym stopniu, jak pół szklanki piwa przed objawami kaca. Wtedy nagle pojawiło się na ulicy dwóch umundurowanych policjantów. Szli z przeciwnych stron ku sobie. Jeden był widoczny na tle masywnego gmachu Nowej Giełdy, drugi na tle ceglastoczerwonej wieży Biblioteki Miejskiej. Mock wyszedł z bramy i z zaciekawieniem przyglądał się poczynaniom policjantów. Interesowało go to tym bardziej, że obaj zbliżali się najwyraźniej ku niemu. Kiedy obu dzieliło od niego tylko kilka kroków, ze sklepu galanteryjnego wypadła dziewczyna i wymierzyła w Mocka oskarżycielski palec. Za nią pojawił się subiekt typu „glanc-pomada”. Subiekt nerwowo wsuwał koszulę w spodnie.
– To on, panowie! – krzyknęła. – To ten typ wciąż za mną chodzi! Chciałam sprawdzić, czy minie mnie na Graupenstrasse, kiedy wejdę do sklepu, ale zatrzymał się przed sklepem i na mnie czekał! Boję się go! Może to jakiś przestępca?! Może zboczeniec? To widać po jego gębie!
– Dobrze, że panna zadzwoniła z tego sklepu. – Ten, który nadszedł od strony fosy miejskiej, uśmiechnął się do dziewczyny, po czym odwrócił się do Mocka ze srogą miną. – A wy co? Czemu nękacie pannę Meyer? Wiecie, kim ona jest? To córka właściciela Fabryki Uniformów i Ubrań Męskich! A wy kim jesteście? Dokumenty!
Mock sięgnął po legitymację policyjną. Pokazując ją stróżom prawa, przeklinał swoje lędźwie, które reagowały tak samo na wszystkie młode kobiety, przeklinał swój mózg, który wszystkie młode kobiety redukował do ud, pośladków i piersi, a najbardziej przeklinał upał, w którego rozdygotanych falach pyzata i prostacka twarz dziewczyny na zdjęciu z policyjnego archiwum uległa takiemu odkształceniu, że stała się pociągła i miła.
Upał narastał. Prawie pustą ulicą przejechał wóz ze smołą. Gryzący dym wypełnił spieczony kanion ulicy. W tym gorącym obłoku wszystkie odgłosy uległy wytłumieniu. Przeprosiny policjantów, okrzyki zdumienia wydawane przez pannę Meyer, a nawet komentarze właściciela sklepu z konfiturami, pana Pohla, który postanowił przy okazji zareklamować swój towar i polecał policjantom oraz pannie Meyer wyroby wytwórni „Abrama”. Mock w czarnym dymie smoły wpatrywał się w wieżycę Sądu Krajowego, która wykwitała za gmachem Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności. Nie słuchał, co do niego mówią, bo nagle dotkliwie uderzył go bolesny kontrast między tym, co teraz robi, a tym, co powinien robić. Uświadomiła mu to wieżyca sądu, a – ściśle mówiąc – więzienie śledcze, którego była ozdobą. Tam powinien teraz być. Powinien słuchać opowieści o ludzkiej krzywdzie, o upodleniu i o zemście. Ważne jest właśnie to, nie zaś wytropienie, czy rozpustna pannica trafi do łóżka z subiektem, czy też z pastorem.