Выбрать главу

Breslau, piątek 6 lipca 1923 roku,

pierwsza po południu

Mock stał koło drzwi do aresztu i przypatrywał się swoim letnim trzewikom z jasnej cielęcej skóry. Szpic prawego został starannie zapastowany jasnobrązową pastą „Kiwi”. Jednak nawet najgrubsza warstwa pasty nie mogła pokryć odarcia skóry. Była to pamiątka po ostatniej wizycie w tym gmachu, kiedy Mock wściekłym kopaniem wywołał strażnika. Teraz, opanowany, nie pozwalał wściekłości zawładnąć sobą, teraz tylko uparcie stukał kostką środkowego palca w grubą szybę judasza. Nikt nie otwierał. Pewnie jest w kiblu, pomyślał Mock. Tak jak wtedy. Rozejrzał się dookoła. Wszystko było tak jak wtedy. Nieprzewiewny upał ciążył nad miastem. Niektórych ludzi otępiał, innych- napawał wściekłością. Ci, którzy otaczali Mocka, w większości należeli do tej drugiej kategorii. Stali tu od rana, żeby odwiedzić swoich bliskich. Mocno obejmowali kartonowe pudła. Unosił się z nich zapach kiełbas, tytoniu i świeżego drożdżowego ciasta. Wiedzieli, że nie wszyscy wejdą za mur, a jeśli już, to zostaną poddani – pojedynczo, powoli i metodycznie – upokarzającej rewizji. Zostanie im tylko kilkanaście minut na rozmowę. Każdy zatem intruz, który wchodził bez kolejki, wzbudzał w nich zdławioną wściekłość.

Mock zachwiał się, gdy silnie pchnięto go w ramię. Stracił równowagę i uderzył tułowiem o bramę. Odwrócił się w stronę odwiedzających, którzy teraz otaczali go ciasnym kręgiem.

– Kolejka dla wszystkich! – krzyknął łysy, wąsaty mężczyzna.

Napastnik zmarszczył brwi i wpatrywał się w Mocka nieruchomym spojrzeniem. Był gotowy do ataku. Zgrzytał zębami. Policjant przesunął wzrok po twarzach innych ludzi. Byli jak psy, którym podcięto struny głosowe. Bez warkotu, bez charczenia odsłaniali zęby. Żółte, czarne, nadgniłe, ostre. Chcieli go zaatakować. Bez ostrzeżenia. Bez szczekania. Mógł ich powstrzymać jednym gestem, wyciągnięciem ręki z otwartą legitymacją mógł zbić tych ludzi w skamlającą i strachliwą sforę. Byłoby to jednak skuteczne tylko połowicznie, bo. za chwilę pojawiłaby się kolejna bariera do pokonania. Złe oko kaprala Ottona Oschewalli w wizjerze bramy więziennej. Mock musiałby długo stukać w bramę, może trzeba by nawet kilka razy w nią kopnąć, ryzykując kolejne rysy na trzewiku. I co by to w końcu dało? Wszedłby na teren więzienia i znów spotkałby się ze zhańbionym Hansem Priesslem. On ze wstydu nie pisnąłby słowa o swoim upokorzeniu, lecz jedynie prosiłby Mocka, aby porozmawiał z jego młodą żoną Luise. Mock wysłuchiwałby płaczliwych zaklęć i wdychałby smród ciała pokrytego miękką, gnijącą skorupą brudu. A potem – rozwścieczony – może nawet poszedłby do celi Priessla i przesłuchałby jego współwięźniów, aby odkryć, którzy go naznaczyli piętnem pariasa. I co? Niczego by się nie dowiedział. Spotkałoby go pogardliwe milczenie. Na takich ludzi Mock nie miał imadła. Należałoby ich zabić, lecz on nie miał takiej władzy.

Spojrzał na trzewik z jasnej skóry. Jego szpic był starannie zapastowany jasnobrązową pastą „Kiwi”. Jednak nawet najgrubsza warstwa pasty nie mogła pokryć odarcia skóry. Była to pamiątka po ostatniej wizycie Mocka w tym ponurym gmachu. Nie chciał mieć już więcej takich pamiątek. Hans Priessl przegrał z butami Mocka.

Nieoczekiwanie i bardzo mocno uderzył w piersi łysego, wąsatego mężczyznę. Ten stracił równowagę. Jego muskularne ciało cofnęło się i uczyniło dużą wyrwę w zbitym tłumie. Mock wsadził w tę wyrwę ramiona i silnymi ruchami – jakby płynął w gęstej wodzie – wyrąbał sobie przejście i oddalił się szybkim, zdecydowanym krokiem. Zbyt szybkim, aby wzbudzić strach i zaskarbić sobie szacunek.

Breslau, sobota 18 sierpnia 1923 roku,

południe

Pani Elsa Woermann wróciła właśnie z Poczty Paczkowej przy Breitestrasse, gdzie wynajmowała skrytkę na listy, i usiadła ciężko w holu, naprzeciwko tremo w złoconej ramie. Patrzyła przez chwilę na swe odbicie i po raz pierwszy w życiu własna fizjonomia wydała się jej odpychająca, czarna wdowia woalka – brudna i poszarpana, a sukienka – niemodna i źle uszyta. Pani Woermann postrzegała dziś świat w czarnych barwach. Dotychczas była osobą pogodną i nadzwyczaj wyrozumiałą dla bliźnich, a zwłaszcza dla ich „słabostek podbrzusza”. Nic jej nie dziwiło i cieszyła się, iż pomaga ludziom spełniać ich najskrytsze marzenia. Swoją pracę uważała za potrzebną i pożyteczną, a niebagatelne zarobki – za uzasadnione. Sumiennie płaciła od nich wysokie podatki i dziwiła się, kiedy urzędnicy ze śląskiego Nadprezydium Finansowego wzywali ją co jakiś czas na rozmowy wyjaśniające. Byli to jedyni ludzie – oprócz nadwachmistrza Mocka i jego współpracowników – do których czuła niechęć i pogardę. Bo tylko urzędnicy skarbowi oraz policjanci z decernatu IV stawali na ludzkiej drodze do szczęścia, prześladując „pośredniczkę dobrego losu” – jak sama siebie nazywała.

Zauważyła, że te prześladowania niebezpiecznie się spotęgowały w ciągu ostatnich tygodni. Nie mogła się nigdzie ruszyć, aby nie ciągnąć za sobą rudego, ordynarnego pomocnika Mocka lub też jego samego, nie mniej gruboskórnego, nawiasem mówiąc. Ona jednak wciąż polegała na swojej fotograficznej pamięci, paliła wiadomości natychmiast po ich przeczytaniu i zapamiętaniu, a potem śmiała się w nos swoim prześladowcom.

Dobry nastrój nie opuszczał jej do dzisiaj, kiedy nagle podczas codziennej wizyty na Poczcie Paczkowej wezwał ją do siebie kierownik działu doręczeń, pan Heinrich Reich. Ten skromny urzędnik, który zresztą korzystał kilkakrotnie z jej dyskrecji, poprosił ją do gabinetu i poinformował konfidencjonalnym szeptem, że dyrektor kazał mu dzisiaj dorobić kluczyk do jej skrytki, a następnie przekazać go mężczyźnie, który wylegitymuje się jako nadwachmistrz Eberhard Mock. Pani Woermann zrobiło się słabo. Wydała panu Reichowi dyspozycję zlikwidowania skrytki, mimo iż opłacona była do końca sierpnia. Na jego ręce złożyła ponadto pisemną decyzję, aby listy przesyłano na jej adres domowy. Następnie bardzo szybko wyjęła ze skrytki dwa listy, równie szybko nauczyła się na pamięć ich treści, a potem – dzięki służbowemu kluczowi zaprzyjaźnionego urzędnika – otworzyła toaletę dla personelu i oba te listy spaliła. Potem wyszła z urzędu i – gryząc się niewesołymi myślami – czekała na tramwaj numer 4, który miał ją zawieźć na Königsplatz, gdzie miała się przesiąść na 26. Mimo przesiadki była po dwóch kwadransach w swoim mieszkaniu na Wilhelmsufer, siedziała osowiała w holu i patrzyła na swoje niewesołe odbicie w lustrze.

– Mam tylko jedno wyjście – powiedziała do siebie – muszę polegać na własnej pamięci i zrezygnować ze skrytki. Trzeba obmyślić jakiś mniej kłopotliwy sposób nadawania wiadomości i telegramów… Najwyżej ograniczę się do ogłoszeń w „Schlesische Zeitung”. Ta skrytka pocztowa wcale nie była konieczna. Po prostu będę miała w domu więcej wizyt. Poza tym trzeba podnieść stawki za usługi. Przecież nie jestem filantropką.

Pani Woermann odetchnęła i uśmiechnęła się do swojego odbicia. Zdjęła kapelusz i powiesiła go na wieszaku, układając woalkę w misterne fałdy. Wtedy usłyszała wolne kroki na trzeszczących schodach.

Ktoś mocno zapukał. Podeszła bezszelestnie do drzwi i przez chwilę przyglądała się przez wizjer zamaskowanemu mężczyźnie w kapeluszu. Otworzyła. Jej klient ubrany był w spodnie do połowy łydki i sportową marynarkę. Usta i nos ukryte były za białą jedwabną maską, mokrą od śliny i potu. Głowę zaś i czoło szczelnie osłaniał biały letni kapelusz. Mężczyzna podał jej bez słowa kartkę i wszedł do przedpokoju z taką pewnością, jakby nieraz tu gościł.