– „Proszę dać w poniedziałkowej «Schlesische Zeitung» ogłoszenie następującej treści – pani Woermann czytała na głos kartkę, zamknąwszy drzwi. – Najszczersze kondolencje dla państwa Hader z powodu śmierci córki Emmy Hader oraz dla państwa Menzel z powodu śmierci córki Klary Menzel. Reguiescant in pacem. Właśnie tak, in pacem, nie in pace. Ma być niegramatycznie”.
Pani Woermann przyglądała się przez chwilę kartce, po czym oddala ją swojemu klientowi.
– Proszę to spalić, zapamiętałam – powiedziała – trzy miliony marek to moje honorarium.
– O! – zdziwił się mężczyzna, lecz otworzył pugilares. – Podrożała pani.
Powinien powiedzieć, pomyślała Woermann, „podrożały pani usługi”, nie „podrożała pani”. Wyraził się nielogicznie, a może nawet niegramatycznie. Tak jak niegdyś jego towarzysz, który powiedział: „Dwie lesbijki na orgię do mnie”. Pośredniczka miała znakomitą pamięć i zapamiętywała od razu wszelkie wypowiedzi lub teksty pisane. Jednak teraz wcale nie błąd logiczny, a może gramatyczny, był źródłem przypomnienia. Tym razem stał się nim zapach. Mężczyzna, otwierając usta, wypuścił woń miętowych cukierków.
Pani Woermann przypomniała sobie powiedzenie, które często powtarzał jej jeden wyjątkowo gadatliwy klient. „Czego nie możesz pokonać, to powinieneś wykorzystać”. Pomyślała, że mogłaby dziś wykorzystać swoją pamięć. Mogłaby obłaskawić swojego największego wroga, nadwachmistrza Mocka, i sprawić, że przestanie ją prześladować. Wystarczy, że do niego pójdzie i wszystko mu powie. O tym, że przed kilkoma tygodniami był u niej Pan Mięta – jak nazwała w myślach swojego dzisiejszego klienta – w towarzystwie innego pana. Ten drugi pan zamówił „dwie lesbijki na orgię”. O tym, że przekazała to zlecenie Maksowi Niegschowi, który następnie został zaatakowany i porwany spod jej domu, kiedy szedł po swoje pieniądze za usługę. O tym, że przeczytała w gazecie artykuł o zamordowaniu dwóch prostytutek, a kilka dni później prośbę podpisaną przez szefa wydziału kryminalnego Heinricha Mühlhausa, żeby zgłosili się na przesłuchanie do Prezydium Policji wszyscy, którzy znali dwie zamordowane prostytutki, Klarę Menzel i Emmę Hader. O tym, że prawie dwa miesiące później znów zjawił się u niej Pan Mięta i nadał za jej pośrednictwem bardzo spóźnione kondolencje dla rodzin zmarłych kobiet. Tej prostej i jakże naturalnej czynności nie wykonuje sam, lecz zleca ją komuś w najściślejszej tajemnicy!
Przez chwilę Elsa Woermann walczyła z sobą. Wyobraziła sobie ironiczny uśmiech Mocka, jego zielonobrązowe oczy – cyniczne, okrutne, pełne nadziei – i zrozumiała, że nigdy nie przestanie jej prześladować, mimo że sam postępuje niemoralnie, jak wszyscy jej klienci. Tę nienawiść potrafiła sobie wytłumaczyć jedynie jakimś ślepym instynktem, który nakazuje mu ścigać kogokolwiek, bo bez ścigania byłby nikim. A z instynktem nie można walczyć. „Czego nie możesz pokonać, to powinieneś wykorzystać”. Człowiek nie może wykorzystać czegoś, czego się panicznie boi. Poza tym dyskrecja była jej dewizą.
– Podrożały moje usługi – rzekła. – Czy jest pan nimi dalej zainteresowany?
Klient nic tym razem nie powiedział i – szukając potrzebnej kwoty – palcami przebierał banknoty w pugilaresie.
Breslau, poniedziałek 20 sierpnia 1923 roku,
godzina jedenasta przed południem
Fiakier Wilhelm Zeisberger siedział w budzie dorożki i wachlował się zdjętą z głowy czapką, nad której daszkiem widniał pozłacany herb Breslau o czterech polach. Zeisberger przyglądał się obciętej głowie Jana Chrzciciela na jednym z pól i zastanawiał się, o ile letnie upały w Breslau ustępują tej spiekocie, której przed wiekami patron miasta doświadczał na Pustyni Judzkiej, gdzie – jak głosi Biblia – modlił się i żywił miodem i szarańczą. Zeisberger długo nie wiedział, co to jest „szarańcza”, i to nie dawało mu spokoju, ilekroć zdjął czapkę i przyglądał się herbowi Breslau. Zdarzało się, że pytał o to klientów, zwłaszcza tych, którzy wyglądali na pastorów lub księży. Jak dotąd, nie uzyskał zadowalającego wyjaśnienia. Kiedyś pewien pijany profesor gimnazjalny wytłumaczył mu, że szarańcza jest to rodzaj robactwa. To nie zaspokoiło pasji poznawczej Zeisbergera, która budziła się zawsze wtedy, gdy ściągał z głowy przepoconą czapkę.
Nie sądził, aby jego nowy pasażer zbliżający się od zboru Lutra cokolwiek mu wyjaśnił. Nie wyglądał na człowieka uczonego, ci nigdy, nawet w najbardziej upalne lato, nie włożyliby spodni za kolana. Oprócz pump, jego nowy pasażer miał na sobie jasnobeżową marynarkę, białą koszulę, biały krawat. Na głowie sterczał mu jasnobeżowy kaszkiet z cienkiego materiału. Właściwy ubiór na letnią porę, pomyślał fiakier.
Pasażer wgramolił się pod budę. Zeisberger usiadł na koźle i spojrzał pytająco.
– Ogród Zoologiczny – mruknął pasażer, owiewając Zeisbergera miętowym oddechem.
Spojrzał na niego mało przychylnie. Wczorajszy czy dziś rano się zaprawił? – pomyślał fiakier i zaciął konia. Likier miętowy na taki upał? To może nawet niezłe, pod warunkiem, że dobrze schłodzony. Lepsze od miodu i szarańczy, uśmiechnął się pod wąsem. Dorożka ruszyła wolno przez Tiergartenstrasse. Kiedy mijali konsulat meksykański, pojawiły się pierwsze krople deszczu. Rozpryskiwały się na rozpalonym bruku i natychmiast parowały, wpadały pomiędzy kostki i natychmiast się ulatniały, odbijały się od wyprężonej budy dorożki i niknęły w powietrzu jak mgła. Przejechał przez Passbrücke i zatrzymał dorożkę. Zdjął czapkę i spojrzał ku niebu. Z radością wchłaniał ciepłą wodę. Jego koń zatrzymał się i – podobnie jak jego pan – rozkoszował się deszczem, który spadł na miasto po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni.
Po chwili fiakier przypomniał sobie, że wiezie pasażera. Odwrócił się, aby go przeprosić za postój. W budzie nie było nikogo. Na siedzeniu leżał jedynie banknot tysiącmarkowy i „Schlesische Zeitung”, otwarta na stronie z ogłoszeniami. Jedno z nich było zakreślone.
– „Wszystkim, którzy złożyli nam kondolencje – powoli czytał zakreślony anons – po śmierci Emmy i Klary, serdecznie dziękujemy. Modlitwa za ich dusze odbędzie się dnia 22 sierpnia o godzinie drugiej po południu w Giersdorf pod Hirschbergiem na cmentarzu ewangelickim, kwatera 23”.
Zeisberger nie mógł się nadziwić, że jego pasażer wyskoczył w takim deszczu na ulicę. Pijanego nigdy nie zrozumiesz, pokiwał głową i sam wlazł pod budę, aby osłonić się nieco przed nawałnicą. Z nudów zaczął przeglądać gazetę. Nagle krzyknął triumfalnie. Już miał odpowiedź, której tak długo szukał. W krzyżówce dostrzegł wpisany kulfonami wyraz „szarańcza”. Spojrzał na hasło. „Latający owad z rzędu prostoskrzydłych” – brzmiało pytanie.
Giersdorf, środa 22 sierpnia 1923 roku,
wpół do trzeciej po południu
Mężczyzna zapalił papierosa i po raz setny odczytał daty śmierci i narodzin członków rodziny Haderów. Wszystkie te dane wykute były na granitowej płycie ogromnego grobu w kwaterze 23 na cmentarzu ewangelickim w Giersdorf. Oprócz grobu rodziny Haderów w kwaterze znajdowały się dwa tuziny innych grobów, które mężczyzna zdążył już dokładnie zlustrować. Od trzech kwadransów przebywał na tym cmentarzu i usiłował czymś się zająć. Stał pod starymi dębami, ledwie przepuszczającymi niewielką, lecz upartą mżawkę, palił papierosa za papierosem i uzyskiwał genealogiczną wiedzę na temat kilku rodzin z Giersdorf. Jak się okazało, w kwaterze 23 spoczywali przedstawiciele wszystkich grup społecznych. Wśród nich nie brakowało miejscowych pastorów, nauczycieli, sędziów okręgowych oraz robotników, rzemieślników, a nawet chłopów. Nie brakowało też młodzianków powalonych pewnie przez gruźlicę, dzieci zmarłych w niemowlęctwie oraz młodych matek, którym potomek przyniósł śmierć tego samego dnia, kiedy ujrzał świat.