Znudzony historią familijną, zdeptał papierosa i wsunął do ust miętowego dropsa, aby wytłumić woń tytoniu. Ukryty pod skrzydłem parasola, oparł jedną nogę na pniu starego dębu i manewrując sprytnie wolną ręką, wyjął z teczki cienką broszurę. Teczkę zamknął i położył na mokrej ławce przy grobie Haderów. Otworzył broszurkę w miejscu zaznaczonym widokówką z rysunkiem stawu w Südpark w Breslau. Po raz kolejny, chroniąc broszurkę przed rzadkimi kroplami, które wiatr strząsał z liści, odczytał passus, który prawie znał na pamięć – jak genealogię pochowanych tutaj rodzin.
– „Po dokonaniu zabójstwa - czytał – morderca zamieszcza w miejscowej prasie ogłoszenie kondolencyjne. W ogłoszeniu musi być jakieś zdanie łacińskie z błędem gramatycznym w jednym z wyrazów, np. zamiast poprawnego Non omnis moriar w ogłoszeniu powinno być Non ommis moriur. Błąd jest bardzo ważny, w przeciwnym razie nikt nie zwróci na ogłoszenie najmniejszej uwagi i kontakt nie zostanie nawiązany. Po kilku dniach pojawia się w tej samej gazecie odpowiedź na ogłoszenie. Jest tam podana data i miejsce spotkania. Nigdy nie dochodzi do niego za pierwszym razem. Kandydat raz na jakiś czas otrzymuje informacje w kolejnych ogłoszeniach, gdzie jest następna data i następne miejsce spotkania. Podkreślam, że wyznaczają oni miejsca wyłącznie na cmentarzach. Jeśli kandydat chce rzeczywiście przystąpić do tego zbrodniczego bractwa, musi być cierpliwy. Jak widać, przyjmowani są mordercy pozbawieni skrupułów, ludzie bestialsko bezwzględni i nieludzko cierpliwi. Któż by bowiem wytrzymał nieustanną huśtawkę nadziei i zwątpienia, kiedy na przykład czternaste spotkanie nie dochodzi do skutku? Kandydat nie wie, kiedy ich w końcu spotka. Wydaje mi się, że kandydat jest obserwowany w każdym miejscu, które zostanie mu wyznaczone, na każdym cmentarzu jest jakiś ukryty obserwator. Nie jestem jednak tego pewien. Alexander Geiger nie zdążył mi tego szczegółowo opowiedzieć, zanim popełnił samobójstwo lub… zanim go do tego zmuszono”.
Mężczyzna rozejrzał się dokoła. Nikogo nie było. Tak, pomyślał, to dopiero pierwsze spotkanie. Zamknął książkę, wsunął ją do teczki, otrzepał parasol z ostatnich kropel wody i ruszył żwirową alejką. Po wyjściu z cmentarza udał się w stronę świeżo postawionego przystanku tramwaju, który łączył Giersdorf z Hirschbergiem. W wagonie wyciągnął z teczki tę samą książkę, którą czytał na cmentarzu. Zanim zaczął ją studiować, uważnie przyglądał się stronie tytułowej. Anton Freiherr von Mayrhofer, Zbrodnicze bractwo mizantropów. Nakładem autora, Naumburg 1903. Zaczął czytać od początku. Nie musiał. Wszystkie rozdziały tej książki znał na pamięć.
Tramwaj przystanął. Po chwili motorniczy dał znać dzwonkiem, iż rusza. Jakiś mężczyzna podbiegł ku wyjściu. Wyskakując, rzucił na otwartą broszurę von Mayrhofera kulkę zgniecionego papieru. Mężczyzna ssący miętowego dropsa spojrzał z widoczną konsternacją na sylwetkę znikającą za rogiem, po czym rozprostował kartkę. Naklejono na nią rząd liter wyciętych z gazety. Tworzyły one zdanie: „Bądź jutro w południe na przystani gondoli w Breslau, przy Holteihöhe”.
Strehlen, środa 17 października 1923 roku,
kwadrans na piątą rano
Willego Stauba obudziło złe przeczucie. To zawsze potrafiło go wyrwać z najgłębszego nawet snu. Nie budziło go ani gruchanie gołębi na strychu, gdzie spał, ani swędzenie ran, zadawanych mu przez wszy i pluskwy, ani nawet szczekanie psów, które szarpały często jego łachmany w czasie wędrówek po dolnośląskich wsiach. Od dwóch miesięcy, czyli od czasu, kiedy Staub zamieszkał na strychu cmentarnego magazynu, wydawało mu się, że jego intuicja została uśpiona i przestała wysyłać ostrzegawcze sygnały. Zdawał sobie jednak sprawę, że oskarżanie swych niezawodnych dotąd przeczuć byłoby niesprawiedliwe. Niczego złego się nie spodziewał, nie było najmniejszego powodu do ostrzegawczych lęków. Żebrał, jak zwykle, pod kościołami i po wsiach, a kiedy nadchodził zmierzch, zbierał do tobołka wyżebrane jadło – suchy chleb, miskę mąki, czasami jajko – po czym oddalał się na cmentarz, gdzie miał wygodne pomieszkanie na strychu magazynu, w którym przechowywano łopaty grabarzy, nożyce do przycinania żywopłotów oraz różnego rodzaju szpargały. Staub wsuwał się między dwa snopki słomy, okrywał szmatami i zasypiał spokojnym snem. Spokojnym, ponieważ nie obawiał się, że ktoś odważy się przyjść na cmentarz w nocy i zrobi mu krzywdę. Z umarłymi żył w wielkiej zgodzie. Podobnie jak ze szczurami – swoimi współlokatorami na strychu. Z jednym z nich – Pyszczkiem – dzielił nawet łoże.
Dzisiaj poczuł ukłucie niepokoju i otworzył oczy. Pyszczek też się przebudził. Było bardzo ciemno. Ta ciemność miała jakąś wyjątkową zdolność przewodzenia dźwięków. Do uszu Stauba doszły szepty i szelest sztywnych płaszczy, jakie nosili grabarze, gdy padał deszcz. Najpierw myślał, że do kaplicy wtargnęli jacyś nocni kochankowie, którzy zrzucają przeciwdeszczowe okrycia, ale prędko porzucił tę myśl. Po pierwsze, schadzki w magazynie cmentarnym były mało prawdopodobne w drugiej połowie października, po wtóre – w ciemności nikt nie sapał, nikt nie dyszał, słowem, nikt nie wydawał miłosnych lub przedmiłosnych odgłosów. Słychać było tylko jakieś gardłowe polecenia i podejrzane szmery. Staub zastygł, aby najlżejszym nawet hałasem nie wzbudzić zainteresowania ludzi znajdujących się w pomieszczeniu gospodarczym.
Nagle poczuł łaskotanie w krtani, które uparcie pchało się do gardła. Nie mógł kaszlnąć. Poczuł, że twarz mu nabrzmiewa i łzy napływają do oczu. Nie mógł nie kaszlnąć. Wtulił twarz w słomę i zrobił to. Wydawało mu się, że kaszlnięcie było głośne jak wystrzał z armaty. Lekko odwrócił głowę. Oczy Pyszczka jarzyły się w ciemności. I wtedy usłyszał kroki na drabinie. Ktoś wspinał się na stryszek. Stropowe belki się rozjaśniały. Staub ujrzał w prostokątnym otworze najpierw świecę, a potem wyłonił się z niego kapelusz z szerokim rondem – taki, jak nosili grabarze. Staub przycisnął lekko Pyszczka do piersi. Zdrętwiał. Jego palce powoli zaciskały się na futerku zwierzęcia. To, co pojawiło się pod rondem kapelusza, sprawiło, że ścisnął szczura bardzo mocno. Nie czuł bolesnego kąsania, którym bronił się jego mały przyjaciel. Wpatrywał się w wystający spod kapelusza ptasi profil. Skórzana maska z długim dziobem i z dwiema okrągłymi szybkami, za którymi błyskały oczy. Staub wziął zamach i rzucił swoim przyjacielem w stronę upiora w masce. Widmo schowało się, a Pyszczek uciekł gdzieś w kąt.
– To szczury – usłyszał cichy głos.
Z dołu doszedł go dźwięk zamykanych drzwi i kilka szybkich urywanych oddechów. Staub usłyszał znowu głos ducha.
– Przyszliśmy po ciebie. Wejdź do trumny. Zabierzemy cię do miejsca, gdzie dziś wieczorem poznasz prawdę o wszystkim.
Zapadła cisza. Staub zaczął drżeć ze strachu. Odgłos opadającego wieka trumny. Szelest płaszczy. Uderzenie odrzwi. Głuchy stukot trumny na wozie. Parskanie konia. Szurgot kopyt na mokrym żwirze. Cisza. Do Stauba podbiegł Pyszczek, przyjaciel, który uratował go przed zjawą, upiorem, wysłannikiem piekieł. Przed posłańcem dżumy. Włóczęga przecierał oczy kułakiem. Nie mógł odpędzić widziadła. Nie mógł również wytłumić omamów słuchowych. W jego uszach grzmiał głos księdza Pfeffera ze Strehlen. Było to w czasie rekolekcji wielkopostnych, kiedy Staub żebrał w przedsionku kościoła. „W piętnastym wieku – grzmiał ksiądz – nasze miasto zostało nawiedzone przez dżumę! Piekło otworzyło bramy i wypuściło swych wysłanników! Były to demony o ptasich dziobach! Wychodziły z grobów i do grobów wciągały innych”. Staub zacisnął powieki. Wierzył jak dziecko, że wraz z zamknięciem oczu niebezpieczeństwo staje się niewidzialne, a zatem znika. Że nie ma demonów dżumy, które ożyły na cmentarzu. Że wcale nie musi poszukać sobie innego mieszkania. Że zmarli wciąż są wobec niego przyjaźni. Staub usnął niespokojnym snem. Wnet się obudził. Było to najgorsze jego przebudzenie.