Buchwald pod Breslau, środa 17 października 1923 roku,
wpół do dziewiątej wieczór
Siedział w zupełnej ciemności i wypalał ostatniego papierosa z papierośnicy. Zaciągnął się głęboko i namacał ręką krawędź muszli klozetowej. Rzucił tam niedopałek, a potem zsunął spodnie, położył deskę, usiadł na niej i oddał mocz w pozycji siedzącej. Uczynił to już dwu- albo trzykrotnie od momentu, kiedy wniesiono go w trumnie do tej dość przestronnej, lecz pozbawionej okna łaźni. Błądząc palcami po ścianach, wyczuwał gdzieniegdzie gładkie kafelki, w innych miejscach zaś – chropawe nieotynkowane cegły. Jedna z nich była lepka od jakiejś cieczy. Nie przemógł się, aby sprawdzić węchem lub smakiem, co to jest. Poczuł jedynie dreszcz obrzydzenia i paniczny strach – taki sam, jaki ogarnął go dzisiaj późną nocą na cmentarzu w Strehlen, podczas pierwszego spotkania z mizantropami.
Zgodnie z instrukcją zawartą w kolejnym, piętnastym już chyba ogłoszeniu w „Schlesische Zeitung”, zjawił się o północy na cmentarzu w Strehlen. Nie zdziwiła go ani pora, ani miejsce. U von Mayrhofera czytał przecież, że mizantropi poddają kandydatów ciężkim próbom inicjacyjnym. W ostatnim anonsie-instrukcji ograniczono – już raz tak zresztą było – ramy czasowe spotkania. Tekst głosił: „Msza gregoriańska i całonocne czuwanie w intencji tragicznie zmarłych Klary i Emmy odbędzie się w kaplicy cmentarnej w Strehlen dnia 16 października bieżącego roku o północy”. Jak zwykle – na cmentarzu, jak zwykle – wielka próba dla jego cierpliwości. Bez najmniejszego zdziwienia czekał na dalszy rozwój zdarzeń, choć wiedział, że wszystko będzie jak zawsze – śmiertelnie nudne. Jak zawsze, w miejscu wyznaczonym w gazecie czekały na niego dalsze instrukcje. Były to – jak zawsze – kartki z wyciętymi i naklejonymi literami z gazety. Człowiek dostarczył mu taką kartkę tylko raz – w tramwaju z Giersdorf do Hirschbergu. We wszystkich innych wypadkach były one wetknięte w jakąś szczelinę. Instrukcje wyznaczały kolejne miejsce następnego dnia. Kiedy postępował zgodnie z wytycznymi i przychodził we wskazane miejsca, spotykało go to samo. Czyli nic. Nikt się nie zjawiał, nie było żadnej wiadomości. Wracał wtedy do domu i następnego dnia kupował „Schlesische Zeitung”. Powtarzał tę czynność codziennie. Wyczytywał w gazecie kolejne ogłoszenie ze wskazówką topograficzną, o właściwej porze szedł tam i znajdował nowy trop, następnego dnia udawał się pod adres z kartki i znowu nic. Pusty cykl. Miał za sobą piętnaście pustych cykli i zaczynał powoli mieć dosyć.
Wczoraj, kiedy zjawił się o północy w kaplicy cmentarnej w Strehlen, poczuł przypływ nadziei. Za rynną znalazł bowiem kartkę z zupełnie innym niż do tej pory komunikatem. Nikt nie kazał mu się stawiać nazajutrz w jakimś innym miejscu. „Nie wolno ci się stąd ruszyć. Czekaj tutaj, aż ktoś przyjdzie po ciebie. Cały czas jesteś obserwowany” – w takie właśnie polecenie układały się krzywo wycięte gazetowe litery. Czekał, palił, gryzł miętowe dropsy, marzł i co chwila otrzepywał parasol. Około czwartej nad ranem nie słyszał niczego poza przeraźliwym szczękaniem własnych zębów. Nie dosłyszał zatem kroków stawianych w rozmiękłej glinie. Drgnął, kiedy poczuł obecność jakichś osób. Zapalił zapalniczkę i serce omal nie rozsadziło mu gardła. Stali przed nim. Czterej mężczyźni w długich płaszczach ociekających deszczem. Na głowach mieli kapelusze, na twarzach skórzane maski przeciwgazowe. Zamiast rur czy wystających filtrów zaopatrzone były w zakrzywione ptasie dzioby. Widział już kiedyś takie postaci na obrazie. Nie pamiętał nazwiska malarza. Pamiętał tytuł obrazu. Piekło.
Bez słowa poszedł za diabłami. Znalazł się najpierw w śmierdzącym odchodami magazynie jakiejś kaplicy, gdzie polecono mu położyć się w trumnie. A potem ciężko wzdychał i klął, kiedy jego ciało uderzało o źle oheblowane brzegi trumny, która przesuwała się podczas jazdy – najpierw konnym wozem, potem automobilem. Środki lokomocji rozpoznawał po prychaniu konia i warkocie silnika. W końcu najgłośniej zaklął, kiedy trumna uderzyła o posadzkę. Minęły minuty, może nawet kwadranse, kiedy podniósł wieko trumny i rozprostował ramiona. Wieko upadło z głuchym hukiem, a on wciągnął w płuca woń pleśni i wilgoci. Wygramolił się i starał się rozpoznać miejsce. Namacał prysznice pod niskim sufitem i – ku swojej wielkiej radości – muszlę klozetową. Był prawdopodobnie w jakiejś łaźni. Wiedział, gdzie jest, ale nie wiedział, co się z nim stanie.
Wtedy zazgrzytały łańcuchy i otworzyły się drzwi. Do pomieszczenia wtargnęło zielone światło. W tej trupiej poświacie dostrzegł trumnę, klozet i kratki w podłodze. Był w łaźni, gdzie mogło się kąpać wielu ludzi jednocześnie. Może to byli robotnicy albo parobkowie? Może łaźnia jest częścią folwarku albo fabryki?
Mężczyzna o ptasim profilu wcisnął kapelusz głęboko na głowę i dał mu znak ręką. Wstał i poszedł za nim. Szedł kamiennym korytarzem, z sufitu sterczały pomalowane na zielono żarówki. Dawały one tak niewiele światła, że widział jedynie plecy idącego przed nim oraz fugi cementu pomiędzy kamiennymi płytami, którymi wyłożony był korytarz. Kilka razy – z prawej i lewej strony korytarza – mignęły mu skąpo oświetlone schody, które pięły się ku górze. Do jednej z takich wąskich klatek schodowych teraz weszli. Po chwili stopnie się skończyły. Przewodnik pchnął wielkie, okute drzwi i znaleźli się w dużym pomieszczeniu, oświetlonym na środku snopem białego światła. Przewodnik popchnął go lekko w jasny krąg i zniknął.
Najpierw mrużył oczy, a potem otwierał je coraz szerzej. Był otoczony ludźmi o ostrych ptasich profilach. Ich długie peleryny i wielkie kapelusze poruszały się, jakby ludzie ci toczyli ze sobą jakieś spory i gorączkowo gestykulowali. W okrągłych oszklonych otworach masek błyskały zniecierpliwione, poirytowane spojrzenia.
– Twoja cierpliwość została nagrodzona – powiedział tubalnym głosem jeden z nich. – A teraz powiedz, czego od nas pragniesz?
– Wy, mizantropi, w odróżnieniu od filantropów – cedził słowa bardzo wolno, cytując znane prawie na pamięć frazy z książki von Mayrhofera – nienawidzicie ludzi i wierzycie, że strach jest spoiwem najmocniejszym. Boicie się siebie nawzajem. Każdy z was kogoś zabił. Jakiegoś wyrzutka społeczeństwa. Każdy z was popełnił zbrodnię i przedstawił innym mizantropom dowód swojej zbrodni. Każdy mizantrop może w każdej chwili pójść na policję i okazać dowody zbrodni popełnionej przez każdego innego mizantropa. Dlatego nie kłócicie się, żyjecie w absolutnej zgodzie i jesteście gotowi do każdego czynu – najpodlejszego i najszlachetniejszego – aby pomóc jednemu z was. Nie z miłości to robicie, lecz ze strachu. Nie pijecie alkoholu i nie odurzacie się morfiną, aby w upojeniu nie wyjawić zbrodni innego. Każdy każdego trzyma w szachu. Spoiwem waszej organizacji jest lęk. Wy nie wierzycie w szlachetność ludzi, wy wierzycie w ludzką podłość. Każdego można skorumpować strachem. A wy wszyscy jesteście skorumpowani. Pesymiści, którzy nie wierzą w człowieka, i zbrodniarze, którzy popełniają zbrodnie doskonałe. Doskonałe, bo wszyscy inni o nich wiedzą; doskonałe, bo nikt o nich nie powie policji. Wasze zbrodnie na zawsze pozostają nieodkryte…