Выбрать главу

– Śmieszy was to, skurwysyny? – powiedział powoli. – No to ja z was się pośmieję. Gasić to, ale już! Możecie się nawet na to odlać. No już! Co powiedziałem?

Obaj spojrzeli na Mocka z niechęcią, lecz zabrali się do roboty. Zupitza wsadził palce między deski i szarpnął mocno. Wirth sięgnął po flakon stojący na oknie, w którym pławiły się w mętnej wodzie gałązki asparagusa, i chlusnął w szparę. Mock wiedział, że taka postawa wobec Wirtha i Zupitzy wzmocni jego autorytet. Ci ludzie byli przecież zwykłymi bandytami, w Amsterdamie i Hamburgu mordującymi tych, którzy nie płacili im haraczu. I pewnie skończyliby na szubienicy, gdyby pewnego dnia nie spotkali na swej drodze Eberharda Mocka, który – bynajmniej nie gratis – okazał im wspaniałomyślność i postanowił ich wykorzystać. Tacy bandyci jak oni niedługo doceniali pomoc i wielkoduszne przysługi. Trzeba im było co chwilę wskazywać ich miejsce i na ich oczach być brutalnym wobec innych. Inaczej w kontaktach pomiędzy nadużywającym swej władzy policjantem a pomagającymi mu przestępcami nic nie działało należycie. Ci bandyci nie znali pojęcia wzajemności.

– Zagasiliście? – zapytał cicho, a oni kiwnęli zgodnie głowami. – No to patrzcie, jak się chwyta w imadło różne kanalie, patrzcie, jak będą błagać i skomleć o litość. A potem zrobią wszystko, co im każę, i będą pokornie prosić o dalsze polecenia. Tylko patrzcie i uczcie się! Klucz!

Wirth, patrząc na mętną kałużę wody z flakonu na podłodze, podał Mockowi klucz. Ten zdjął palto i melonik, rzucił je Zupitzy podszedł do pokoju numer 28 i włożył klucz do dziurki, jak mógł najciszej. Potem już nie był cicho. Gwałtownie przekręcił klucz, kopnął w drzwi i wpadł do środka. Wydał przy tym potężny nieartykułowany ryk, który miał porazić strachem jego ofiary.

Jedno spojrzenie wystarczyło, aby skonstatować, że osiągnął zamierzony cel. Przerażenie rozszerzało oczy kobiety, która skuliła się u wezgłowia i naciągała na siebie pierzynę bez poszwy. Chudy mężczyzna został w ten sposób całkowicie obnażony i wykonał ruch, który dobrze świadczył o jego obyczajności. Obiema dłońmi objął bowiem genitalia i ukrył je przed oczami Mocka. Choć ten w najmniejszym stopniu nie był ciekaw ich widoku, to przyjął ten wstydliwy gest ze zrozumieniem, a nawet z radością. Umożliwił on bowiem dalsze działania. Z dzikim okrzykiem – jak Indianin spadający ze skały na przerażonych osadników – wskoczył na łóżko i oboma kolanami przycisnął mężczyznę do materaca. Zanim ten zdołał strząsnąć z siebie dziewięćdziesięciokilogramowy ciężar, miał już przegub dłoni przykuty do jednego z metalowych prętów wezgłowia.

W kobiecie w tym czasie nastąpiła zmiana. Z lękliwej owieczki zamieniła się w harpię. Rozcapierzyła palce i skierowała je ku twarzy Mocka. Nie udało mu się uniknąć dwóch jej paznokci, które wydarły kawałek naskórka w kąciku oka i za uchem. Zeskoczył z łóżka i ocenił sytuację. Chudy mężczyzna, przykuty kajdankami, szarpał się u wezgłowia, wprawiając w ruch całe łóżko, kobieta zaś – nie przejmując się własną nagością – syczała jak żmija i powoli ruszyła na kolanach w stronę Mocka. Ten poczuł strumyk krwi, który wpływał mu za kołnierz.

– Krew pobrudziła mi kołnierzyk? – zapytał Wirtha.

– Tak… – odparł zapytany.

– Pobrudziłaś mi kołnierzyk, kurwo! – Szczęki Mocka zacisnęły się mocno. – Tak? Tak właśnie zrobiłaś? Wiesz, kurwo, co to znaczy pobrudzić mi kołnierzyk albo powalać błotem moje buty? To znaczy rozzłościć mnie. Bardzo rozzłościć…

Kobieta została nazwana przez Mocka dosadnie, ale chyba nietrafnie. Jak na prostytutkę, była za stara i za brzydka. Miała suche, obwisłe piersi, a zarost podbrzusza rozprzestrzeniał się aż na pachwiny i uda. Pod jej skórą nierównomiernie, jak ziarna piasku, rozkładały się grudki tłuszczu. Obrzydzenie, które Mock poczuł na jej widok, i wściekłość z powodu pobrudzonego sztywnego kołnierzyka nie uśpiły jednak instynktu obronnego, którym się musiał natychmiast wykazać. Kobieta bowiem postanowiła działać inaczej. Nie atakowała już Mocka pazurami. Były jej potrzebne, aby przepędzić napastnika z łóżka. Kiedy już dopięła swego i Mock zeskoczył z posłania, skupiając się na swoim pobrudzonym kołnierzyku, sięgnęła pod prześcieradło i wyjęła mały rewolwer. Nacisnęła spust, kiedy chwycił ją za przedramię. Poczuł, że zapiekła go skóra na łokciu. Szarpnął jej rękę z taką siłą, że poczuł jakiś chrzęst. Zaparł się nogą o krawędź łóżka i wykonał półobrót – jak starożytny dyskobol. Ciało kobiety uderzyło o metalowe szczeble tak mocno, że łóżko się zawaliło. Zapadła cisza. Mock spojrzał na mebel, który przypominał mu teraz jakieś zwierzę o podciętych przednich łapach, potem na leżącą bez ruchu kobietę, a na koniec na przestrzelony rękaw swojej marynarki, którą szył u Leo Nathana z najlepszych bielskich materiałów. Klnąc, podszedł do nieprzytomnej kobiety i pociągnął ją w stronę wezgłowia.

– Leż i nie ruszaj się – powiedział do mężczyzny.

Wirth i Zupitza stali w drzwiach i patrzyli, jak Mock otwiera kajdanki, a następnie przeciąga je przez szczebelki i zaciska na przegubie kobiety. Kochankowie leżeli teraz skuci jedną parą kajdanek. Mock oglądał rozerwany rękaw i ciężko sapał.

– Patrzcie dalej – powiedział wolno, sapiąc w przerwach między wyrazami – zaraz będzie jadł mi z ręki.

Wirth i Zupitza usiedli i zapalili papierosy. Zaniepokojony portier, odwieczny policyjny informator, przybiegł z dołu, spojrzał na rozgardiasz w pokoju, a potem na spoconego Mocka. Ten kiwnął mu uspokajająco głową. Portier wyszedł, a Mock zamknął drzwi i podszedł do mężczyzny, który teraz tylko jedną dłonią zakrywał swoje genitalia.

– Przedstawiam wam, moi drodzy – rzekł donośnie do Wirtha i Zupitzy – pana doktora Theodora Goldmanna, radcę sanitarnego w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Lat trzydzieści, żonaty. Damy, która mu towarzyszy, nie znam. Ale jej wiek mogę określić na plus minus lat pięćdziesiąt. Czytał pan Lukrecjusza, doktorze? – zwrócił się nieoczekiwanie do skutego mężczyzny.

– Nie czytałem – powiedział Goldmann ostrym i stanowczym głosem, jakby użycie jego tytułu przez Mocka dodało mu pewności siebie – a teraz proszę albo mnie rozkuć, albo dać mi coś do okrycia. A nade wszystko gadaj pan, o co tu chodzi i kim pan jest! I skąd pan mnie w ogóle zna?

– Wstyd – uśmiechnął się Mock, usiadł na brzegu łóżka i otworzył papierośnicę – jaki wstyd! Człowiek z wyższym wykształceniem nie zna jednego z najważniejszych filozofów rzymskich… Doprawdy wstyd…

– Nie czytaliśmy go w gimnazjum, a zresztą nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. – Goldmann odmówił przyjęcia papierosa i patrząc na Mocka z wyższością, wrzasnął: – No rozkuj mnie, chamie, ale już!

– Patrzcie no, nie zna Lukrecjusza. – Mock pokręcił głową z niedowierzaniem. – A gdyby znał, oszczędziłby mi sporo czasu, co nie, chłopaki?

Wirth i Zupitza, nazwani „chłopakami”, patrzyli na Mocka z otwartymi ustami, kiedy krążył w ciasnocie pokoju jak dzikie zwierzę – pomiędzy łóżkiem, krzesłami i oknem. Przybierał przy tym pozę profesorską, modulował głos i wznosił ku górze oczy i wskazujący palec.

– U Lukrecjusza, na samym początku jego poematu De rerum natura – Mock wpadł w stan bliski zachwytowi – jest scena miłosna pomiędzy Marsem a Wenerą. Poeta pisze, że bóg wojny odchyla swój tęgi, kształtny kark, a jego oddech zawisa u ust bogini. Piękne, nieprawdaż?

Wirth i Zupitza przytaknęli, choć nie bardzo rozumieli frazę „oddech zawisa u ust”. Niewysoki przemytnik skupił całą uwagę na małym browningu M 1910, z którego skuta kobieta usiłowała postrzelić Mocka, a jego niemy towarzysz – na ruchach, jakie wykonywała.