– Imiona rodziców?
– Hermann i Dorothea.
Kiedy rewirowy wpisał to wszystko w odpowiednie rubryki, otarł czoło, wstał, założył ręce do tyłu i z wypiętym brzuchem zaczął powoli krążyć wokół Mocka.
– Gadaj, co wczoraj robiłeś.
– Wypiłem dwie setki wódki i dwa piwa w jakiejś knajpie na Antonienstrasse. Wyszedłem do ustępu w podwórku i tam zostałem zaatakowany. Straciłem przytomność.
– Ty penerze! – wrzasnął rewirowy i wziął zamach. – Chcesz mi wmówić, że nic nie pamiętasz, żeby uniknąć odpowiedzialności za napad, tak?! Już ja cię oduczę kłamać! Nazwisko?!
– Uwe Dziallas.
Policjant powstrzymał uderzenie i okrążył biurko. Spojrzał do protokołu i aż podskoczył.
– Widzisz, ty obesrańcu?! – wrzasnął. – Już cię złapałem na kłamstwie! Przedtem mówiłeś „Udo”! I myślisz, że jestem taki głupi i nie wiem, co to jest „Hermann i Dorothea”?!
– Każdemu może się pomylić – warknął Mock, patrząc, jak szyja i twarz rewirowego puchnie w więzach ciasnego mundurowego kołnierza.
Tym razem Mock rozgniewał się na siebie i na swoje głupie przejęzyczenie. Widząc, jak tęgi rewirowy zaciska dłoń w pięść i zbliża się do niego, poczuł pulsowanie rany na głowie i ciepły strumyk krwi za uchem. Przypomniał sobie pazury teściowej doktora Goldmanna. Wściekłość napłynęła jak śliski, zimny i śmierdzący pot. Napiął mięśnie i czekał. W tym momencie na biurku podskoczył telefon i rozdzwonił się blaszanym terkotem. Mundurowy wygładził uniform na brzuchu i podniósł słuchawkę.
– Naczelnik rewiru, nadkomisarz Schulz – powiedział i słuchał przez chwilę czyjegoś ostrego głosu. – Tak, zgadza się, panie radco – spojrzał szybko na Mocka. – Podał fałszywe nazwisko i był… Tak, tak, rozumiem. Nadwachmistrz Eberhard Mohr, nie, nie… Mock. – Spojrzał krzywo na przesłuchiwanego. – Rozumiem, tak właśnie zrobię… Przekażę mu… Tak, dopilnuję tego… Czekam…
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Mocka przeciągle.
– Dlaczego nie powiedział pan, kim jest, panie nadwachmistrzu? – zapytał, wciągając brzuch.
– Chciałem zobaczyć, jak pan sobie radzi, naczelniku – odparł Mock i jednym tchem dodał: – Przepraszam, nie chciałem, aby pan się dowiedział, kim jestem, bo chcę, by pan zrelacjonował mi wszystko, co się ze mną działo. Najdokładniej, najzwięźlej i najdosadniej. Może pan to zrobić?
– Nie lubię, jak ktoś się ze mną bawi w kotka i myszkę – mruknął Schulz. – Gdybym wiedział, kim pan jest, to co niby z tego? Nie powiedziałbym tego, co się z panem działo?
– No to co? Powie mi pan czy nie?
– Opowiem krótko i dosadnie. – Schulz usiadł i podał Mockowi papierosa. – O północy zadzwonił telefon. Ktoś anonimowo powiadomił mojego posterunkowego, że przy Brauergasschen koło knajpy „Pod Wesołą Godziną” leżą dwaj zakrwawieni ludzie. Jeden trzyma w ręku nóż i jest ranny w głowę. Drugi ma kilka niegroźnych ran. Ten pierwszy to pan. Ten drugi to facet z pańskiej celi. Rozebraliśmy was i chlust wiadrem wody. Ten drugi był tak pijany, że nic. A pan leciał przez ręce. Był pan nieprzytomny. Nie można było pana docucić. To wszystko.
– Proszę mi wybaczyć protekcjonalny ton – powiedział Mock, zaciągając się głęboko – ale dobrze się pan spisał.
– Dziękuję – mruknął niechętnie Schulz – po prostu zawsze stosuję się do instrukcji.
– No to wszystko – Mock zdusił papierosa i wstał. – Poproszę o ubranie. Idę.
– Niestety, nie mogę pana puścić – Schulz również wstał i zastawił drzwi swoim masywnym, choć niewysokim ciałem. – Instrukcja przede wszystkim. Wszyscy wiedzą, że stary Schulz przestrzega regulaminu. A w ostatnim dodatku do regulaminu wyraźnie stoi, że człowiekowi niezidentyfikowanemu należy pobrać odciski palców i niezwłocznie dostarczyć je do prezydium. Zawsze tak robię. Pobieram odciski palców każdemu podejrzanemu, jak również – nie daj Boże! – nieboszczykowi. I tak zrobiłem w pana przypadku. Odesłałem odciski przez gońca dziś wczesnym rankiem.
– No to dobrze – Mock zaczął się niecierpliwić. – Ale instrukcja nie zabrania chyba panu dostarczenia mi moich własnych kalesonów, co?
– Widzi pan… – Schulz nie odchodził od drzwi. – Podczas rozmowy telefonicznej dostałem inną instrukcję. Mamy czekać na ludzi z prezydium. Oni już jadą po pana.
Na schodach rozległo się donośne stukanie podkutych butów. Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i po głośnym „wejść!” w gabinecie Schulza pojawił się umundurowany posterunkowy.
– Melduję posłusznie, Herr Reviervorstehender – krzyczał posterunkowy, w wojskowym stylu mocno skracając wyrazy – że przyjechali z Prezydium Policji.
Do pokoju weszło trzech mężczyzn. Mock nie znał ich nawet z widzenia. Bardzo dziwna była nie tylko ich wyjątkowo duża liczba. Jeszcze dziwniejsze były ich legitymacje. Policjanci ze służby więziennej. A najdziwniejsze było zachowanie jednego z nich. Podszedł on do Mocka i wyciągnął do niego rękę. Mock podał mu machinalnie dłoń na powitanie i skamieniał. Na jego przegubie zamknęła się stalowa bransoleta kajdanek.
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
wpół do pierwszej po południu
Mimo południa w Breslau panował półmrok. Winę za to ponosił niespodziewany i pierwszy w tym roku śnieg z deszczem. Na omnibusach, tramwajach i powozach osiadała gęsta, kleista maź, która spływała później brudnymi płachtami z zamglonych oddechami okien i z ciepłych końskich grzbietów. W wodnistej zawiesinie nad brukami przemykali ludzie, którzy przytrzymywali dłońmi uciekające meloniki i fruwające parasole. Między zakładem mechaniki precyzyjnej na Schuhbrücke a schroniskiem dla bezdomnych stali dwaj ludzie, nazywani „chodzącymi reklamami”. Na ich ramionach spoczywały puste kartonowe sześciany, na których ściankach widniały wielkie rysunki maszyn do pisania. Te „żywe reklamy” miały chyba skusić wykładowców uniwersyteckich, których w tym miejscu nie brakowało. W tej chwili ci dwaj nie zajmowali się reklamowaniem wyrobów producenta maszyn H. Wagnera, lecz paleniem papierosów, które chronili przed śniegiem daszkami swoich dłoni. Z knajpy Pudelki wytoczyli się dwaj studenci, którzy mieli tu coś lepszego do roboty niż w sali seminaryjnej.
Śnieg pokrywał ich mundury, śnieg spływał po oknie gabinetu szefa policji kryminalnej Heinricha Mühlhausa. Oderwał wzrok od studentów i palaczy. Spojrzał na siedzącego przy jego biurku Mocka, który rozcierał przeguby. Mühlhaus pochylił się nad Mockiem i lustrował wzrokiem każdą zmarszczkę jego zmęczonego oblicza, każdą czerwoną żyłkę w gałkach ocznych, każdą wystającą skórkę na suchych i poznaczonych zębami wargach. Mimo tej dokładnej obserwacji radca kryminalny nie mógł niczego wywnioskować o dzisiejszym nastroju nadwachmistrza. Zaciętą twarz, wysuniętą dolną szczękę i półprzymknięte oczy miał on zawsze, niezależnie od dnia, humoru i ilości wypitego alkoholu. Jedynie zabandażowana głowa odbiegała zdecydowanie od jego normalnej aparycji.
– Długo tak będziemy milczeć, panie radco? – zapytał Mock, patrząc na olbrzymią mapę Breslau nad biurkiem. – Nie dziwi chyba pana, że mam jedno ważne pytanie, o kajdanki, prawda? Nie chciałbym być jednak niegrzeczny… Starsi mają pierwszeństwo… No to co, panie radco? Ma pan do mnie jakieś pytania?
– Pan jest nierozsądny, Mock – powiedział wolno Mühlhaus i otworzył blaszane puzderko z duńskim tytoniem. – Zabawia się pan retorycznymi sztuczkami… Zadaje pan pytanie, niby nie pytając… A sytuacja jest poważna… Nie ma czasu na sztuczki, Mock… Nadszedł czas na kajdanki.
– A pan to niby nie stosuje retorycznych sztuczek? – Mock pochylił się i chusteczką do nosa starł lepkie błoto ze szpica swojego buta. – Opóźnienie, retardację znał już Homer…