Выбрать главу

– Gównem cię ochrzciłem, macioro, i gównem narysowałem twój chlew – głos więźnia był zgrzytliwy i zdradzał braki w uzębieniu. – Od dziś masz na imię „maciora”. Nie wolno ci wychodzić poza twój gówniany chlew. Chyba że wtedy, kiedy pozwolę ci mnie lizać, macioro.

Usiadł na swojej pryczy, zapalił smrodliwą machorkę i spoglądał z krzywym uśmiechem na Mocka, który gramolił się spod łóżka i w końcu wstał, krótkim rzemieniem przywiązał łóżko do żelaznego pierścienia, oparł się o mur i chwycił rękami za głowę, próbując zatrzymać skrzydła wentylatora, które stukały mu w czaszce. Nadaję się do szpitala, pomyślał, dawno tak mocno nie oberwałem w tak krótkim czasie. Przepełniał go żal do całego świata. Ten żal obezwładniał i paraliżował. Mock nie panował nad twarzą i nad łzami wypływającymi z kącików oczu. Dostrzegł uśmiech satysfakcji na rozciętych wargach swojego oprawcy. Wiedział, dlaczego ten się śmieje. Bandyta szydził z płaczliwej maciory, która nie opuszcza kręgu zarysowanego odchodami. Mock stał pod ścianą i błogosławił nakaz, który nie pozwalał więźniom ściągać czapek. Gdyby nie to, współwięzień dostrzegłby ranę na jego głowie. I wtedy wystarczyłoby, aby wraził swój sękaty palec w ranę. Płaczliwa maciora stałaby się posłuszna jak owieczka. Mocka paraliżował nie tyle strach przed współwięźniem, ile raczej bezsiła wobec własnego ciała i umysłu. Nie potrafił podjąć żadnej decyzji i żadnego działania. Był miękkim zwojem nerwów.

– Jestem Dziallas – zasyczał więzień przez dwie dziury w górnym szeregu zębów. – Dla ciebie „jaśnie wielmożny pan hrabia von Dziallas”, rozumiesz? Powtórz to!

– Jaśnie wielmożny pan hrabia Dziallas! – Mock pociągnął nosem.

– Jeszcze raz! – wrzasnął Dziallas i zerwał się z łóżka. – Było bez „von”! Powtórz to, ty gruba macioro! Wszystko!

– Jaśnie wielmożny pan hrabia von Dziallas – powtórzył Mock i przysunął się do ściany.

– Zasady są takie – zadowolony więzień rozparł się wygodnie na pryczy i oparł ręce na kolanach. – Bez mojego pozwoleństwa nie wolno ci wyjść z chlewu, nie wolno ci się wysrać ani wyszczać, ani zapalić, ani położyć się pod pryczą i na pryczy. Nie wolno ci dotykać mnie i mojego żarła. Masz sprzątać celę i prać moje gacie oraz onuce. Wszystkie paczki oddajesz mnie. I tytułujesz mnie „jaśnie wielmożnym panem hrabią von Dziallas”. Od dziś jesteś moim niewolnikiem. A jak pojawi się z odwszawiania mój wspólnik Schmidtke, będziesz i jemu usługiwał. Wróci najdalej za godzinę. Jest tu nas trzech. Masz jakieś pytania?

– Czy mogę się położyć na pryczy, jaśnie wielmożny panie hrabio von Dziallas? – zapytał Mock.

– Nie zasłużyłaś jeszcze, macioro. – Wargi Dziallasa wygięły się ku dołowi tak mocno, że rozciągnęła się znacznie różowa blizna między nimi. – Nie pytasz, jak się zasłużyć?

– Nie, jaśnie wielmożny panie hrabio von Dziallas.

– No to won pod pryczę i milcz, bo tera idę kimać po obiedzie. – Powiedziawszy to Dziallas położył się na swojej pryczy i odwrócił do ściany. Nagle podskoczył i wrzasnął do Mocka: – Chodź tu, dziuro w dupie! Do mnie, ale już! Biegiem do mnie!

Mock, nie śpiesząc się, podszedł do Dziallasa. Wtedy ten podskoczył na pryczy, oparł się rękami o ścianę i wypiął w stronę Mocka pośladki. Zimne powietrze celi zostało rozdarte przez donośne pierdnięcie.

– Dobrze poszło! – zaśmiewał się Dziallas. – Uuuuuuu, nieźle było!

Mock wróci! pod swoją ścianę, rozłożył pryczę i usiadł na niej. Nie patrzył na Dziallasa, choć wiedział, że ten nie spuszcza z niego wzroku. Wpatrywał się w wilgotną ścianę, w kratery popękanej farby, w paciorki odchodów pluskiew i karaluchów.

– Macioro, maciorko – zawołał słodkim głosem Dziallas i nadał mu melodyjny zaśpiew. – Odeszłaś bez pytania… Kto ci pozwolił odejść? Kto ci pozwolił rozłożyć pryczę? Złamałaś zasady… Zaraz będziesz kwiczeć, oj, będziesz kwiczeć… Ale nie tera, dopiro za chwilę, jak przyjdzie mój kompan…

Mock położył się na pryczy tyłem do celi. Wiedział, że w nocy wychodzą. Ze wszystkich możliwych szpar i dziur. Że światło księżyca osiada srebrnym całunem na ich czułkach i pokrytych włoskami odnóżach. Pluskwy są wolniejsze. Nie przebierają tak sprawnie kończynami. Za to wbijają szczęki w pory skóry i wciągają z sykiem ludzkie płyny, a potem zostawiają po sobie swędzące strupy i pęcherzyki. Wszy są za to w kocach, w ich załamaniach. Mieszkania mają w zaszewkach, stamtąd wychodzą miękkie gnidy.

– Lubisz się ruchać, policyjna świnio? – ciągnął Dziallas tym samym słodkim tonem. – Tak jak to lubiła ta mała kurwa Priessl, ten szpicel. Oj, lubiła, lubiła… Sama chwytała nas rano za jajca… Lubisz, lubisz… Sama zobaczysz, kiedy przyjdzie mój kumpel… Poczekamy do nocy… On usiądzie ci na plecach, a ja zacznę… Polubisz to, macioro… Będziesz kwiczeć, a jutro sama poprosisz o pozwoleństwo… A ja powiem: „Jak tak bardzo chcesz, macioro, no to już, wykręć się do mnie swoim rozepchanym dupskiem!”

Niektóre karaluchy są niezdarne, myślał Mock. Są czarne. Nie wejdą wyżej niż na parter. Tutaj się nie dostaną. Na to ostatnie piętro. Do tego piekła sodomitów. Za to tutaj będą inne. Te rude. Blatta Germanica. Swoją nazwę wzięły od nas, Niemców. Te to mają przylepne odnóża. Mogą biegać po szkle. W nocy będą nas łaskotać po szyi, a potem wchodzić do nosa i uszu.

Dziallas zasnął. Leżał na brzuchu na odsuniętej od ściany pryczy. Dłonie zwieszały się po obu jej stronach. Był bezbronny. Bez swojego wspólnika, który siedział kiedyś na plecach Priesslowi. Czy Priessl leżał na tym samym łóżku, co dzisiaj on sam? I też nie wolno mu było się nigdzie ruszać „bez pozwoleństwa”? Niewolnik Hans Priessl pewnie musiał pytać swoich panów, czy może włożyć sobie pieluchę do spodni, kiedy krew płynęła mu po nogach. Co się śniło Hansowi Priesslowi, kiedy karaluchy łaskotały go za uchem, kiedy pluskwy i wszy wpijały się w skórę? Czy śnił mu się jego mały synek Klaus? A o czym myślał przed zarzuceniem sobie powroza na szyję?

Mock usłyszał bębnienie kropli deszczu po trumnie Priessla. „Szanowny Panie Nadwachmistrzu! Więźniowie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas zhańbili mnie w więzieniu. Błagam pana, niech pan ich zabije. Jak pan to zrobi, mój synek Klaus nigdy się nie dowie, dlaczego się zabiłem. Tylko oni wiedzą. To jest moja ostatnia prośba. Jeśli pan to przyrzeknie, niech pan rzuci ten obrazek na mój grób. Z wyrazami najwyższego szacunku, Pański Hans Priessl”. Mock usłyszał zdziwione okrzyki dziwek z kasyna, które patrzyły, jak rzuca obrazek ze świętą Jadwigą na wieko trumny Priessla. A potem zobaczył swoje puste, samotne, dobrze odpucowane mieszkanie na Plesserstrasse. Od kilku lat bez ojca. W powiewach wiatru od okna kołysze się przybity do framugi ojcowski pas do ostrzenia brzytwy. Muchy odrywają się od ceraty. Na stole szklanka wódki, napełniona pedantycznie i równo do poziomej kreski, którą kiedyś wyżłobił. Mock podjął decyzję.

Wstał i zawahał się. A może ten Schmidtke jest mały i słaby? Może nawet razem nie dadzą mi rady? W końcu dzisiaj jestem kiepski i dlatego tak się dałem sponiewierać temu skurwysynowi! Wtedy otworzyły się drzwi. Stanął w nich strażnik Oschewalla. Rozejrzał się po celi, a potem zwrócił się do kogoś na korytarzu.

– Wchodzić po odwszawieniu!

Do celi wszedł ogromny mężczyzna atletycznej budowy. Mock w mgnieniu oka zarejestrował jego tatuaże, wysuniętą szczękę, małe, przymknięte oczy i uśmiech. Tak, olbrzym się uśmiechał do Mocka. Wystawiał szczerbate, spróchniałe zęby. Mock podjął decyzję.