Kiedy później pytano Mocka, jak mu się to udało w tak krótkim czasie, nie potrafił odpowiedzieć. Kiedy policja przesłuchiwała Schmidtkego, ten jąkał się i w kółko powtarzał, że niczego nie widział. Podobnie niczego nie widział strażnik Oschewalla, który tydzień później przestał wykonywać swoją funkcję za niewypełnianie obowiązków. Nikt nic nie mówił, ale wszyscy to widzieli. Jak Mock skacze na plecy przebudzonego Dziallasa, prycza przesuwa się po celi, a woda wychlapuje się z puszek, na których była ustawiona. Jak wbija mu kolana w łopatki. Jak chwyta go obiema rękami za brodę. Jak jednym gwałtownym ruchem szarpie jego głowę do góry. Słyszeli, jak Dziallas wrzeszczy: „Zapłacił mi, Oschewalla zapłacił mi za twoje pohańbienie!” Słyszeli, jak z jakimś mokrym trzaskiem pęka mu krąg szyjny. A także słyszeli wrzask Mocka:
– Zabiłem go i nikt mi nic nie zrobi! – wymachiwał rękami, na które chlusnęła krew z ust Dziallasa. – Zabiłem go i jestem tutaj bogiem! Każdego zabiję, kto mnie tknie! W nocy złamię mu kark, tak jak temu!
– Bez oddechu – powiedział wolno Schmidtke i odwrócił się do Oschewalli: – Ja tu nie zostanę.
Breslau, piątek 18 stycznia 1924 roku,
trzecia w nocy
Mock obudził się w środku nocy i gwałtownie usiadł na pryczy. Przenikał go chłód. Otulił się kocem i spoglądał na światło księżyca padające przez kraty. W jasnej, zimnej poświacie dojrzał małe cienie owadów poruszające się po podłodze. Wydawało mu się, że słyszy szelest ich pokrytych włoskami odnóży. Podrapał się pod pachą i doznał lekkiego ukłucia bólu. To pękł mały pęcherzyk, pamiątka po pluskwie. Opadł z powrotem na twardą pryczę i, przepełniony taką radością, zapragnął sięgnąć ręką pod posłanie i poczuć na skórze łaskotanie nóżek swoich małych przyjaciół. Tej radości doświadczył prawie trzy miesiące temu, kiedy złamał kręgosłup Dziallasowi i kiedy usłyszał słowa Schmidtkego: „Ja tu nie zostanę”. Już wtedy, kiedy ocierał zakrwawione ręce o drelichowe spodnie, wiedział, że znalazł receptę na strach i upodlenie, które mu zagrażało w więzieniu. Był jak żywy granat, jak wynalazca gazu bojowego, noszący przy sobie jego próbki. Tej radości nie zatracił nawet w karcerze. Wtedy to bowiem wyrobił w sobie franciszkańską miłość wobec stworzeń, które pojawiały się w jego wąskiej i niskiej ciemnicy. Polubił je jak wypróbowanych przyjaciół, ich ukąszenia traktował jak nieco gruboskórne powitania, a ich łaskotanie – jak wyszukane pieszczoty. Dotyk szczurzych wąsów był jak konsolacja.
Nie wstając z pryczy, dotknął ręką pieca, który ogrzewał jednocześnie dwie cele. Był letni, bo oszczędzano opał. On sam nie wiedział, ile go trzeba. Nigdy w nim nie palił. Czynił to zawsze sąsiad z celi obok. Mock w tym więzieniu, zwłaszcza po wyjściu z karceru, nie robił nic, nie wykonywał nawet najprostszych czynności. Wielu chciało mu służyć. Ze strachu i z podziwu. Kiedy strażnik prowadził go na przesłuchanie, w celach szeptano: „Bez oddechu”. Kiedy wracał z przesłuchań, na których zresztą nie odzywał się nigdy ani słowem, więźniowie stukali łyżkami w miski. Była to muzyka zwycięstwa, kakofoniczny panegiryk na cześć triumfatora.
Dobrze ułożył sobie życie w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Jako urodzony pedant doceniał regularny rytm dnia. Trzy takie same posiłki w ciągu dnia uważał za oczywistość. Dawny smakosz i sybaryta instynktownie nauczył się filtrować wonie i smaki. Jego podniebienie i węch wysyłały do mózgu tylko te bodźce, które zostały przez nie zaakceptowane. Dlatego – w odróżnieniu od więźniów, strażników, prawników w sądzie, a nawet mieszkańców okolicznych kamienic – nigdy nie czuł dławiącego odoru, kiedy o dziewiątej rano wynoszono wiadra z fekaliami i zlewano je do dużego beczkowozu na dziedzińcu. Z rozgotowanej kaszy starał się wyssać, a raczej stworzyć, to wszystko, co uwielbiał: jakąś daleką i nieokreśloną woń wędzonki i przysmażonej cebuli, jakiś utajony zapach peklowanej golonki. Nauczył się zresztą prostej sztuczki, która pozwalała każdemu więźniowi jakoś zniwelować ohydny smak rozgotowanej marchwi oraz sosu z brukwi i selera, w którym pływały żyły i cienkie płatki najpodlejszych mięs. Przy jedzeniu zatykał po prostu nos. Wtedy znikał smak aktualny, a zmysły reagowały na smak potencjalny. Czasem filtr przestawał działać. Nie denerwował się wtedy, nie narzekał i nie złorzeczył. Przywoływał z pamięci scenę swojej ostatniej rozmowy z Hansem Priesslem. Widział jego błagające oczy i mówił sam do siebie z łagodnym, księżym uśmiechem: „To twoja pokuta, Eberhardzie, za Priessla. Chwal łaskawego Boga, że ci nie zadał gorszej. A gdyby Mu spodobało się doświadczyć cię czymś bardziej wyrazistym, na przykład ciągłym bólem lub nieuleczalną chorobą, to przyjmiesz to z pokorą. Nie jesteś Hiobem, ale możesz nim być”.
Niekiedy Mock wpadał w pychę. Czuł się jak Nietzscheański Übermensch, którego nie obowiązuje mieszczańska moralność. Przed snem układał w głowie krzykliwe manifesty nowej więziennej etyki. Patrząc na swój coraz bardziej wklęsły brzuch, na mięśnie obolałe od codziennych pompek, przypominał sobie starogreckie elegie wzgardzonego niegdyś Teognisa z dychotomicznym i bezwzględnym podziałem na „złe pospólstwo” i „dobrych arystokratów”. W jednym jedynym swoim liście, jaki wysłał z więzienia, poprosił Smolorza o dostarczenie mu tomu elegij tego poety w oryginale. Poprosił też o włożenie czegoś między kartki. Smolorz spełnił obie prośby. Wysłał Mockowi w paczce żądaną książkę z wkładką, a z własnej woli dodał dużą tytę tytoniu „Ihra” i zwitek pięciuset bibułek.
Mock usiadł na pryczy i opuścił bose nogi na kamienie podłogi. Światło księżyca rzeźbiło w ścianach dziury, kratery oraz wydobywało nieprzyzwoite napisy. Osiadało też na otwartej książce i podkreślało gibkie greckie litery. Spojrzał na nią i zamknął natychmiast oczy. Jego pamięć działała bez zarzutu. Natychmiast odtworzyła grecki dwuwiersz:
oude gar ejdejes andros noon oude gynajkos
prin pejrethejes hosper hypodzygiou
Mock wpatrywał się również w to, co – na jego prośbę – Smolorz włożył między kartki Teognisa. Przedmiot nie wzbudził u strażników najmniejszego zainteresowania, kiedy kartkowali książkę w poszukiwaniu grypsów. Nie wiedzieli, że ten kartonik mimo niewinnego wyglądu jest znakiem dozgonnego przyrzeczenia i nieuniknionej zemsty.
– „Nie sposób przeniknąć zamysłów niewiasty czy męża, zanim nie poddasz ich próbie niby zwierzęta w zaprzęgu” - przetłumaczył Mock słowa arystokraty z Megary i spoglądał przez długą chwilę na obrazek przedstawiający świętą Jadwigę, który – wyjęty spośród kartek i przyklejony do ściany – srebrzył się w świetle Selene.
Breslau, wtorek 12 lutego 1924 roku,
pięć minut po siódmej wieczór
Szef policji kryminalnej Heinrich Mühlhaus minął nieczynną o tej porze roku fontannę przy Junkernstrasse i od razu zobaczył piwiarnię Kisslinga. Nie musiał nawet sprawdzać, czy nad wejściem do lokalu wisi numer 15. Na witrynach wypisane było wielkimi literami „Conrad Kissling” w taki sposób, że każde okno witryny zawierało jedną literę. Nieznający piwiarń swojego rodzinnego miasta, zaprzysięgły abstynent Mühlhaus był bardzo zadowolony, że nie musiał daleko szukać miejsca, gdzie miał się dzisiaj spotkać z bardzo ważnymi personami nadodrzańskiej metropolii. Wszedł zatem z uśmiechem do lokalu buchającego ciepłem i śpiewem. To ostatnie niespecjalnie ucieszyło radcę kryminalnego, który z natury nie był może ponurakiem, ale z całą pewnością nie należał do miłośników podpitych mężczyzn, którzy podkręcając wąsa i kołysząc się miarowo, wyśpiewywali truizmy o tym, że „spotkamy się kiedyś na nadodrzańskim brzegu”. A takich właśnie widział w pierwszej, dużej sali z łukowatymi sklepieniami i okrągłymi żyrandolami.