Выбрать главу

– Kłaść się! Na ziemię! Mordami do ziemi! – wrzasnął jeden z nich.

Sprzedawca odwrócił wzrok. Ujrzał pijaczkę, która uciekała z peronu w długich, nadzwyczaj sprawnych podskokach. Peronowy schował się w swojej budce. Lokomotywa odezwała się przeciągłym sygnałem i sapnęła parą. Sprzedawca schował się za ladę i – siedząc na ziemi – zamknął na zasuwkę okienko swojego kiosku. Zacisnął powieki i zakrył dłońmi uszy. Nie chciał niczego widzieć ani słyszeć. Już miał pewność, że te dwie grupy mężczyzn, trzej laskarze i trzej łysi, widzieli się po raz pierwszy w życiu. I kiedy się już rozstaną, to nie będą za sobą specjalnie tęsknić.

Pociąg relacji Breslau-Berlin-Königsberg,

niedziela 2 marca 1924 roku, szósta po południu

Mock siedział sam w pustym wagonie kolejowym, który był ostatni w składzie. Usiłował zająć myśli czymś innym niż proces, jaki go czeka przed trybunałem w Königsbergu, i czymś innym niż topór, który spadnie tam na jego szyję. Przykuty kajdankami do drewnianej ławki, usiłował wykręcić szyję, aby obejrzeć trzech ponurych, milczących ludzi z eskorty. Siedzieli w tyle dużego wagonu trzeciej klasy z twardymi, niewygodnymi ławkami, pozbawionego całkiem przedziałów.

Przez szpary w oknach dmuchało w Mocka zimną wilgocią. Nie znosił podróży i pociągów. To znienawidzone otoczenie pozbawiało go zawsze pewności siebie. Tak było i teraz. Już nie był królem więzienia, lecz zmarzniętym, zakatarzonym i godnym pożałowania przestępcą, który jedzie na spotkanie z katem.

Jego strażnicy grali w karty i wyszydzali się wzajemnie. Musieli być bardzo dobrymi kolegami, żaden z nich nie reagował agresją na uszczypliwości innych. Niekiedy ściszali głos. Mock domyślał się, że mówią wtedy o nim. Chciał z nimi pogadać o czymkolwiek, aby choć na chwilę oderwać się od śniegowego błota za oknem i od trójkątnego kaptura kata z otworami na oczy. Próby nawiązania kontaktu zbywali jednak pogardliwym milczeniem. Nawet kiedy zażądał wyjścia do ustępu, jeden z jego strażników kopnął ku niemu nocnik, a potem z wyrazem obrzydzenia na twarzy wylał zawartość przez okno.

Mock drżał z zimna i usiłował przypomnieć sobie miasto nad Pregołą, w którym podczas wojny spędził kilka miesięcy w szpitalu wojskowym. Nie były to jednak dobre wspomnienia. Nie pomogły mu więc w uciszaniu niewesołych przypuszczeń. Bliskość śmierci była w jego więziennym królestwie czymś dalekim i nierealnym. Przeczucie zgonu rzadko nachodzi butnych despotów. W miejscu rozstań natomiast, jakim są dworce i pociągi, w nieogrzewanym i cuchnącym pluskwami wagonie, było ono czymś rzeczywistym i nieuniknionym.

Mam jeszcze siedemnaście godzin przed sobą, myślał, siedem godzin jazdy do Berlina i dziesięć do Königsbergu na twardej ławce, do której jestem przykuty. A potem automobil, który mnie zawiezie na miejsce straceń, gdzie będzie czekał topór i pień, w który wsiąkły już litry krwi.

Ucichły odgłosy karcianej gry i przekomarzania. Do jego uszu doszły szepty. Nie mógł rozróżnić słów, choć przez chwilę zdawało mu się, że strażnicy dyskutują o zegarkach i każdy się upiera, że jego chodzi najlepiej i najdokładniej. Potem jeden z nich przeszedł obok i podążył na przód wagonu. Mimo ciągłego napięcia Mock poczuł, że ogarnia go senność. Kiedy zasypiał, zdawało mu się, że ktoś zarzuca mu na głowę kaptur na rynku w Königsbergu. A potem rozległ się przeraźliwy zgrzyt piły. Nie był jednak na tyle głośny, aby pozbawić go łaski snu.

Obudził go bezruch pociągu i przejmujące zimno. Pociąg stał, a jego oświetlenie było całkiem wygaszone. Mock wolną ręką wyjął zegarek z kieszeni marynarki. Namacał palcami godzinę dziewiątą. Spał dwie godziny. Wstał z ławki i potarł dłonią zdrętwiałe pośladki. Rozejrzał się po wagonie. Strażników nie było. Nie było też płaszczy ani kapeluszy. Jedyną pamiątką po jego cerberach była okuta laska zaczepiona na wieszaku. Jeden z nich zapomniał ją zabrać, pomyślał. Gdzie ja jestem? Dlaczego pociąg stoi? Gdzie są moi strażnicy?

Spojrzał w przód wagonu i zauważył otwarte drzwi, przez które wpadały płatki śniegu. Przesunął się ku środkowi wagonu, tak daleko, aż go zabolał okuty przegub dłoni. Tak, nie pomylił się. Za mokrą i cienką warstwą śniegu na zewnątrz widać było ciemną ścianę lasu, odbijającą się od jaśniejszego nieba. Zrozumiał, że zgrzyt piły w jego śnie był w rzeczywistości zgrzytem haka i żelaznego ucha w sprzęgu łączącym wagony. Zniknął pociąg, zniknął przedostatni wagon.

Był tylko ostatni, a w nim on – przykuty do ławki więzień. Spojrzał w lewo i zauważył domek dróżnika. W jednym z okien stała dogasająca lampa naftowa. W tej wątłej poświacie dostrzegł jakiś ruch. Cień za cieniem. W stronę pociągu szli ludzie. Zbliżali się do otwartych drzwi. Jeden z nich wspiął się na schodki i zapalił latarnię. Wtedy Mockowi wydało się, że serce puchnie mu w gardle. W świetle latarni zobaczył bowiem kata. Miał na sobie długi płaszcz, wysoką trójkątną czapkę i maskę z okrągłymi szklanymi otworami na oczy, wydłużoną w kształt ptasiego dzioba.

Breslau, sobota 8 marca 1924 roku,

piąta po południu

Redaktor Otto Tugendhat przez okno redakcji „Breslauer Neueste Nachrichten” spojrzał na drukarnię, z której wychodziły paczki z jego gazetą. Jeden z robotników, nie wiedząc, że jest obserwowany, czmychnął za bramę i rozpakował z pergaminu swoje śniadanie. Gest robotnika podsunął Tugendhatowi pomysł na tytuł artykułu. Przesunął kartkę w maszynie, tak że strumień tekstu znalazł się znacznie niżej poziomu pisania, i wystukał rozstrzelonymi wersalikami: Tajemnicze zniknięcie Eberharda Mocka.

Potem wykręcił kartkę z maszyny, a pod wałkiem umieścił czystą. Zapalił cygaro i zaczął pisać tak szybko i bezbłędnie, jakby wszystkie frazy miał gruntownie przemyślane.

„Z zaufanych i pewnych źródeł wiadomo, iż dnia 4 marca br. miał stanąć przed trybunałem w Königsbergu Eberhard Mock, były pracownik decernatu obyczajowego Prezydium Policji w Breslau. Mock jest podejrzany o zamordowanie z motywów rabunkowych albo lubieżnych (to właśnie miał ustalić sąd) dwóch prostytutek, Klary Menzel i Emmy Hader. Obie kobiety zostały bestialsko uduszone dnia 30 czerwca ubiegłego roku. Na narzędziu zbrodni (męskim pasku do spodni) zabezpieczono wówczas odciski palców, które – jak się później zupełnie przypadkowo okazało – są odciskami palców Mocka. Mock, parszywa owca wrocławskiej policji, został aresztowany i osadzony w więzieniu śledczym.

Tam został napadnięty i sterroryzowany przez więźnia, który chciał go upokorzyć i zniewolić. Mock zabił napastnika na oczach strażnika i innego współwięźnia. Do dwóch poprzednich zarzutów doszedł jeszcze jeden. I tutaj, drodzy czytelnicy, następuje najciekawsze.

Prezydent policji Wilhelm Kleibömer chce za wszelką cenę ocalić reputację policji z Breslau. Zawiera zatem tajne porozumienie z różnymi ważnymi personami w Ministerstwie Sprawiedliwości i sprawia, że Mock ma być sądzony w tajnym procesie w Königsbergu. Zarządzono, że podejrzany będzie tam przewieziony w trybie ściśle tajnym. O całej operacji miało wiedzieć jedynie kilka osób, m.in. Otto Langer, dyrektor więzienia, w którym Mock był osadzony, sędzia Ernst Weissig, który otrzymał pismo z nakazem wydania więźnia, szef policji kryminalnej Heinrich Mühlhaus oraz piszący te słowa. Sześć dni temu, to jest dnia 2 marca br., po Mocka przyjechało trzech agentów Prezydium Policji w Königsbergu. Wszystko odbyło się zgodnie z nadzwyczajną procedurą. Trzej agenci zabrali Mocka do pociągu relacji Breslau-Königsberg i wraz z podejrzanym zajęli cały ostatni wagon.