Выбрать главу

– Wszyscy mamy jakieś wady i słabości, Albercie – powiedział spokojnie baron – a nazywanie słabości Mocka „alkoholizmem” jest, zapewniam cię, grubą przesadą. Znam go prawie dwadzieścia lat. Studiowaliśmy razem języki starożytne i filozofię. Nasze drogi naukowe rozeszły się. Mnie interesowali filozofowie przedsokratejscy, jego – zagadnienia językowe i metryczne. Ja wolałem siedzieć nad właśnie wydanym epokowym dziełem Dielsa, on – nad wierszami Plauta, które ciął na części ołówkiem ostrym jak skalpel. Przyjaźniliśmy się i byliśmy obaj w korporacji „Silesia”. Mieliśmy wielkie zamiłowanie do fechtunku. Wypiliśmy razem cysterny piwa. Rzeczywiście, czasami alkohol panował nad Mockiem. Kiedy to się powtarzało, potrafił narzucić sobie reżym abstynencji i powstrzymywać się od alkoholu przez długi czas. Rok, pół roku… Czy człowiek, który często zwycięża sam siebie, jest nałogowcem?

– Potwierdzam słowa Oliviera. – Brodacz z obandażowaną głową i żółtymi siniakami na twarzy przebierał mięsistymi opuszkami palców po blacie stołu.

– Kiedy kilka lat temu spotkała go tragedia, o której wszyscy wiedzą, mieszkał w celi więziennej, pił przez dwa miesiące i nie przyjmował żadnych pokarmów. Potem nagle przestał i nie pił przez rok. Teraz ma zwyczaj upijać się tylko raz w miesiącu. Wątpię, czy taką częstotliwość można by nazwać „alkoholizmem”.

– No dobrze, Heinrich. – Doktor Lewkowitz również lubił radcę kryminalnego Mühlhausa. – Ty i Olivier dobrze go znacie. Być może jest to silny człowiek, który się nie poddaje i twardo dąży do celu. Ale to chyba trochę za mało, aby rozproszyć nasze obawy. Do naszej loży przyjmujemy ludzi nieskazitelnych moralnie. A jeśli powątpiewamy w ich wartości duchowe, musimy u tych kandydatów znaleźć coś szczególnego, co by nas całkowicie do nich przekonało.

Doktor Lewkowitz powiódł wzrokiem po pokoju, jakby tam – w tłoczonej tapecie, w wielkim żyrandolu, w oprawnych rękopisach i wolnomularskich drukach – szukał rozjaśnienia swoich wątpliwości. Baron odchrząknął, a prezydent loży przygotował się do wysłuchania precyzyjnego wywodu.

– To jest nasza rola – powiedział von der Malten, patrząc na stojący w kącie duży zegar, który właśnie wybijał ósmą – moja i Heinricha, jako członków wprowadzających. My przekonamy braci o przymiotach moralnych Mocka.

– Jakże moglibyście nie przekonać, przecież niecodziennie członkami wprowadzającymi kandydata są dwaj bracia z trzyosobowego ścisłego prezydium! – odrzekł doktor Lewkowitz i zawahał się nieznacznie.

– A czy ja mógłbym poznać wcześniej waszą rekomendację?

– Oto ona. – Mühlhaus wyciągnął na stół woreczek z tytoniem i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu fajki. – Eberhard Mock rozbił śląską konfraternię mizantropów. Wniknął w ich szeregi i ich zniszczył. Aby tam się dostać, musiał wcześniej trafić do więzienia. Przeżył straszne chwile i omal nie został zabity. Jako policjant był szczególnie znienawidzony przez współwięźniów i w każdej chwili groziła mu śmierć i pohańbienie. Udało mu się przeżyć również dzięki temu, że zabił wspomnianego przez ciebie degenerata, z którym dzielił celę. Później uciekł z więzienia i został przyjęty do mizantropów. Wyznali mu wszystkie swoje zbrodnie, po czym ich aresztowaliśmy. To jest czyn wiekopomny i chwalebny. Czy mam wam wyjaśniać, kim są mizantropi?

– Nie trzeba, prawda, Olivierze? – odpowiedział doktor Lewkowitz, patrząc na barona. – Wszyscy znamy tę wstrętną broszurkę von Mayrhofera, w której sugeruje on, że mizantropi mają coś wspólnego z lożą. Swoją drogą, wiecie, kim jest właściwie ten von Mayrhofer?

– Nikt o takim nazwisku nie napisał tej książki. – Mühlhaus znalazł w końcu fajkę, nabił ją i długo przytrzymywał zapałkę nad tytoniem. – Ma ona charakter propagandowy i zawiera instrukcję, jak skontaktować się z mizantropami…

– No dobrze. – Prezydent loży machnął ręką zniecierpliwiony. – Mock wniknął w szeregi mizantropów i doprowadził do ich aresztowania. To rzeczywiście wspaniałe i ma wielkie znaczenie dla loży. Wystarczy całą sprawę nagłośnić i raz na zawsze wykażemy, że mizantropi nie mają nic wspólnego z wolnomularstwem, a druk Mayrhofera jest kłamliwą anonimową agitką. Dobrze – powtórzył w zamyśleniu. – Przekonaliście mnie. Ale wciąż nurtuje mnie jedno pytanie. Dlaczego on chce do nas wstąpić? Przecież nie dla kariery. Za swoją dzielność mógłby awansować i przenieść się do Berlina! A ponadto, czy Mock będzie traktował poważnie członkostwo w loży?

– Nie każdy chce się przenosić do Berlina. – Baron von der Malten ścierał dłonią wilgotne kółko, jakie zostawiła szklanka na błyszczącym blacie stołu. – Chociaż Mock pochodzi z Waldenburga, to kocha nasze miasto z jego wszystkimi jasnymi i ciemnymi stronami. Kocha wieże kościołów, omnibusy, wstrętne zaułki w centrum, zielone arterie komunikacyjne na południu, potężne kamienice i nadodrzańskie plaże. A tutaj nikt nie zrobi kariery policyjnej bez poparcia naszego drogiego Heinricha, prawej ręki prezydenta Kleibömera. A dla Heinricha warunkiem kariery policyjnej jest członkostwo w „Lessingu”, prawda?

– Przeceniasz moją rolę. – Mühlhaus skromnie spuścił oczy. – Quisque est faber fortunae suae.

– Czy Mock będzie członkostwo traktował poważnie? – Baron odpowiadał na kolejną wątpliwość prezydenta loży. – Odpowiem tak. On jest synem ubogiego szewca i swoją karierę traktuje nadzwyczaj poważnie.

– Jesteś cyniczny, jak zawsze. – Doktor Lewkowitz uśmiechnął się i wskazał ręką drzwi. – Czas na nas. Zbliża się kwadrans na dziewiątą. Zobaczymy, co powiedzą o tym wszystkim inni bracia.

Mühlhaus i von der Malten wstali, zostawiwszy na stole wygasłą fajkę i niedopitą szklankę wody sodowej. Wszyscy ruszyli ku drzwiom, poganiani pojedynczym dźwiękiem gongu zegara. Nagle doktor Lewkowitz zatrzymał się i odwrócił.

– Zapomniałem was zapytać o coś bardzo ważnego – powiedział. – Chciałbym wiedzieć wcześniej, jakiej próbie życia i śmierci poddamy Mocka.

– Żadnej – odrzekł von der Malten.

– Nie rozumiem. – Na twarzy doktora Lewkowitza pojawił się cień irytacji. – Wyjaśnij to, proszę. Członkowie wprowadzający proponują przecież próbę życia i śmierci.

– Czy nie sądzisz, Albercie – baron wcisnął monokl w oczodół – że Mock już ją pomyślnie przeszedł? Czyż nie zabił dzikiej bestii, z którą przebywał w jednej klatce?

Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,

dziesiąta wieczór

Eberhard Mock cieszył się wolnością. Ten niezwykły stan ducha wywołał u niego nadzwyczajne zmiany. Dotąd nigdy nie wykazywał się ani podzielnością uwagi, ani specjalną wrażliwością na kolory. Jego dotychczasowe kochanki wiedziały, że jedynie miłosne zaloty są w stanie oderwać go na przykład od interesującej książki albo od radia, które nadawało wiadomości lub rozbrzmiewało jego ulubioną muzyką barokową. Wiedziały również, że hojny kochanek, który zapełniał ich szafy wciąż nowymi sukienkami, owe różnobarwne kreacje scharakteryzowałby najwyżej trzema lub czterema nazwami kolorów, a najchętniej wszystkie barwy zredukowałby do pojęć „jasny – ciemny”.

Te wszystkie kochanki nie uwierzyłyby, gdyby im ktoś powiedział, że Mock mianem „pistacjowej” określił dzisiaj sukienkę dziewczyny, która stała w budce na Tauentzienplatz i pewnie telefonowała – jak sądził – aby umówić się na schadzkę. Niegdyś nazwałby tę sukienkę „zieloną”, lecz teraz jego zmysł wzroku wyostrzył się nadspodziewanie. Przed oczami przesuwała się zawartość szaf jego kochanek i słyszał używane przez nie określenia kolorów, o których wcześniej nie miał pojęcia. Te wszystkie kobiety sądziłyby, że najpewniej mają przed sobą sobowtóra Mocka, gdyby usłyszały słowa, jakie skierował teraz do radcy Mühlhausa: „Niech pan spojrzy na te dwie kobietki koło konsulatu hiszpańskiego, szczególnie ta w płaszczyku ecru niczego sobie”. Zdumiałyby się tym bardziej, że Eberhard okazywał niezwykłą podzielność uwagi. Prowadził bowiem z Mühlhausem ważną rozmowę, a jego kolorystyczne obserwacje, rzucane raz po raz podczas rozmowy, wcale jej nie utrudniały.