Выбрать главу

Mock nie odpowiedział. Stał i przypatrywał się poczynaniom Ehlersa. Fotograf zbliżył się do jednej z kobiet i przesunął palcem po jej górnej wardze. Gest ten był prawie pieszczotliwy. Mockowi zrobiło się niedobrze.

– Dziękuję panu, Mock! – Mühlhaus podniósł głos. – Do widzenia!

– Idźże stąd, Ebi! – powiedział spokojnie Ehlers. – Teraz będzie coś nie na twoje nerwy. Dzisiaj chyba jesteś nadwrażliwy.

– Rób swoje, Helmut – zimny ton Mocka był tak sugestywny, że fotograf nawet nie zareagował gniewem, kiedy usłyszał ten rozkaz od policjanta równego mu stopniem. – A ja zobaczę, czy dobrze sobie radzisz.

Ehlers spojrzał na Mühlhausa, a ten po krótkim wahaniu skinął głową. Fotograf uniósł górną wargę jednej z dziewczyn. Oczom policjantów ukazało się mocno zaczerwienione dziąsło. Nie było ono jednak – jak pomyślał Mock przez ułamek sekundy – zaczerwienione od częstego wcierania kokainy. Było pokryte zakrzepniętą krwią. Pośród niej błyszczała biała kość o poszarpanych brzegach, otoczona czerwonym miąższem. Mock poczuł, że rozmywa mu się obraz przed oczami. Zmrużył powieki i pochylił się nad twarzą zabitej. Ehlers wolną ręką zwolnił wężyk spustowy i błysnęła magnezja. Teraz w jej blasku Mock stwierdził, że nic mu się nie przywidziało. Dziewczyna miała ułamane dwa zęby. Dwie jedynki.

Mock odepchnął fotografa i podskoczył do drugiej zamordowanej. Odsłonił jej dziąsła. Jedna z górnych jedynek była ułamana blisko dziąsła. Druga była tylko lekko ukruszona. Wtedy dostrzegł leżące na stole kombinerki posypane proszkiem daktyloskopijnym. Duże, ostre, pokryte krwią obcęgi, którymi można było przeciąć gruby drut. Albo ułamać ząb.

Mock usłyszał trzask łamanych kości, ujrzał krew zalewającą dziąsła, zobaczył ból i rozpacz w oczach kobiet. W oczach, które niedawno były błyszczące, prowokujące, zamglone od rozkoszy. Teraz opadały na nie opuchnięte powieki. Odwrócił się wolno w stronę wyjścia, zdecydowanym ruchem odsunął Ehlersa i nagle rzucił się do drzwi. Natrafił tam na przeszkodę. Stał w nich potężny rewirowy, który był poprzednio w przedpokoju i wskazywał Mockowi drogę do gabinetu radcy Scholza.

– Proszę się odsunąć – powiedział Mock przez zaciśnięte zęby.

– Niech się pan uspokoi, Mock, i zostawi nas samych! – Mühlhaus znów podniósł głos. – Rewirowy Diestelmann was odprowadzi. Rewirowy, dajcie jakiś płaszcz lub fartuch panu nadwachmistrzowi! Podarły mu się spodnie.

– Puść mnie! – Pod napiętą skórą twarzy Mocka poruszyły się węzły szczęk.

Rewirowy Diestelmann stał bez ruchu. Nie dlatego jednak, że chciał posłusznie wykonać polecenie radcy kryminalnego i nadal blokować drzwi. Rewirowemu nic się po prostu nie chciało. Nie miał ochoty szukać płaszcza ani fartucha, nie miał ochoty powstrzymywać gapiów, którzy cisnęli się na korytarzu, nie miał ochoty używać swych mięśni, by odepchnąć od siebie rozwścieczonego, zionącego alkoholem i nieogolonego nadwachmistrza, który miał spodnie podarte na tyłku. Był pewien, że wystarczy jedynie spojrzeć, aby zatrzymać zadziornego funkcjonariusza. Diestelmann zrozumiał, że się pomylił, kiedy stracił równowagę, zamachał rękami i usiadł ciężko na podłodze, a jego czako potoczyło się daleko. Pośpiesznie wstał i zobaczył, jak podarte portki znikają w gabinecie radcy Scholza.

Zadudniły w przedpokoju kroki trzech mężczyzn, którzy rzucili się za Mockiem. Po kilku sekundach wszyscy stali w drzwiach i patrzyli w przerażeniu, jak emeryt wrzeszczy, że nie ma najmniejszej ochoty być przesłuchiwanym. Usłyszeli, że ubliża Mockowi, żądając pozwolenia na umycie się. Widzieli, jak podnosi laskę i bije Mocka w twarz, a potem pluje na niego. Widzieli czerwoną pręgę na twarzy Mocka, a potem nie wierzyli własnym oczom. Oto Mock wyrzuca inwalidę z wózka, zdziera z niego szlafrok i chce wytrzeć nim kałużę moczu. Wtedy ruszyli do akcji. Rewirowy, wściekły z powodu doznanego upokorzenia, wziął zamach i wymierzył w kark Mocka. Uderzył. Trochę za mocno.

Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,

wpół do dziewiątej wieczór

Mock ocknął się w dorożce. Już po raz drugi był dzisiaj otulony w jakiś stary płaszcz i nie miał zielonego pojęcia, skąd się on wziął na jego ramionach. O ile podczas porannego przebudzenia w lesie nie mógł liczyć na nikogo, kto by mu przypomniał zdarzenia bezpośrednio poprzedzające jego bolesny powrót do świata żywych, o tyle teraz o odtworzenie przeszłości mógł poprosić radcę kryminalnego Heinricha Mühlhausa. Jego dobrotliwa, okolona brodą twarz była pierwszą rzeczą, jaką ujrzał zaraz po tym, gdy do jego nozdrzy doszła woń duńskiego tytoniu fajkowego. Z trudem przekręcił głowę i ujrzał, jak dorożka mija potężne budynki browaru Haasego i fabryki mydła Tellmanna na Ofener Strasse.

– Trzeba się panem opiekować jak dzieckiem, Mock. – Mühlhaus uśmiechnął się łagodnie. – Bo zawsze coś pan zbroi. – Po tych słowach radca kryminalny stał się poważny: – Uczciwość wymaga ode mnie, abym powiedział panu, czy zdał pan dzisiejszy egzamin. Otóż nie zdał pan.

– Jaki egzamin? O czym pan mówi? – Mock potarł ręką kark i wciągnął powietrze z sykiem śliny. Był pewien, że od potylicy do pleców rozciąga się sinogranatowy obszar bólu.

– Chciałem wziąć pana do siebie, do policji kryminalnej – powiedział dobitnie Mühlhaus – to miała być pana pierwsza sprawa. Trudna, przerażająca, spektakularna. Jej pomyślne zakończenie byłoby początkiem pana błyskotliwej kariery. Tymczasem pan…

– Wiem, wiem, panie radco. – Mock wyprostował się na siedzeniu, a stary płaszcz doktora Paula Scholza zsunął mu się z ramion. – Upiłem się, podarłem portki i tak dalej… To wszystko jest nieistotne. Istotne jest jedno. Czy inwalida mógł je zabić? Gdzie on wtedy był? Niech pan nie mówi o mnie – Mock perorował coraz głośniej – ja jestem nieważny! Ważna jest sprawa! Mam gdzieś, czy będę pracował w pańskim dziale, czy też nie, ale chcę wiedzieć, kto zabił te dziewczyny i wyłamał im zęby, rozumie pan?! Nic więcej nie jest ważne.

– Tak – odpowiedział Mühlhaus, a po chwili podniósł palec do góry i wygłosił łacińską sentencję z wystudiowanym patosem, jak nauczyciel gimnazjalny pozujący na Cycerona. – Vivere non est necesse, navigare necesse est. Rozumiem pana, Mock. Zatem ad rem. A oto nasza rekonstrukcja zdarzeń. Stary radca Scholz obudził się dzisiejszego ranka koło siódmej i wiedząc, że służący ma wolne, sięgnął pod łóżko po nocnik. Nie znalazł go tam. Wsiadł na wózek i zaczął jeździć po domu w poszukiwaniu naczynia. Kiedy wjechał do gabinetu, otrzymał bolesny i obezwładniający cios w twarz. Był on – by tak rzec – miękki, bo dłoń napastnika owinięta była w gazę, i obezwładniający, bo gaza nasączona była chloroformem. Radca zasnął. Obudził się koło południa. Był przywiązany do wózka i zakneblowany. Dzwonek w drzwiach dzwonił uparcie. W gabinecie był napastnik. Wysoki mężczyzna, mimo upału w płaszczu, kapeluszu i rękawiczkach. Na twarzy miał maskę. Przyłożył pistolet do głowy radcy i kazał mu odebrać spod drzwi gazetę, którą zwykle przynosił w sobotę rano syn dozorcy. Radca powiedział chłopcu, że źle się czuje, i polecił wrzucić gazetę przez otwór na listy. Chłopak zrobił, jak mu kazano. Potem napastnik ponownie uśpił radcę. Napastnik przez tenże otwór wyrzucił banknot. Młodemu wydawało się, że ręka wyrzucająca pieniądz była w rękawiczce. Schodząc, natknął się na dwie prostytutki…