Выбрать главу

– Wygląda mniej więcej tak samo jak ten ancymonek – rzekł policjant, dotykając ramienia Stephena. – Miejmy nadzieję, że na tym się skończy.

Stephen stał ze wzrokiem wbitym w ziemię i opuszczoną głową.

– Na pewno – obiecała z przekonaniem Tiffany.

Talbot uśmiechnął się wyrozumiale i usłyszawszy wołanie przez radio, pospieszył do wozu. Odbył krótką rozmowę, po czym uruchomił silnik i szybko odjechał bez pożegnania.

– Co się stało? – J.D. zwrócił się do bratanka.

– Nic takiego.

– Twoje podbite oko nie wzięło się chyba z niczego.

W odpowiedzi Stephen wzruszył tylko ramionami i ruszył w kierunku domu.

– Zatrzymaj się! – zawołała ostrym tonem Tiffany. – Mówiłam już, że musi cię zbadać lekarz. Pojedziemy do szpitala albo na pogotowie.

– A ja ci mówiłem, że nic mi nie jest.

Christina, widząc, że cała uwaga matki skupiła się na bracie, chlipnęła głośno.

– Buzia mnie boli!

– Wiem, że boli, kochanie. – Tiffany pocałowała córeczkę w czoło. – Zajmę się tobą, kiedy tylko opatrzymy Stephena.

– Nie potrzebuję żadnych opatrunków – burknął chłopak i wszedł na schody.

– Mylisz się. – Tiffany poszła za synem. J.D. bez wahania podążył za nimi.

– Mamo, dasz mi wreszcie spokój czy nie! – wybuchnął Stephen i przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł na górę i z trzaskiem zamknął drzwi do swojego pokoju, skąd niebawem dobiegły dźwięki katowanej bez litości gitary.

Tiffany stała bez ruchu, najwyraźniej niepewna, czy ustąpić synowi, czy próbować przeprowadzić swoją wolę. J.D. obserwował ją uważnie. Odniósł wrażenie, że wytrzymałość i cierpliwość Tiffany się kończy.

– Za moment wracam – powiedziała cicho.

– Pomóc ci? – J.D. był gotów wesprzeć ją swoim autorytetem w sporze z synem.

Popatrzyła mu prosto w twarz tymi swoimi niezwykłymi, bursztynowymi oczami, którymi zauroczyła go od pierwszego wejrzenia. Ze wzruszeniem i współczuciem stwierdził, że utworzyły się pod nimi ciemne kręgi. Tiffany musiała być zmęczona, na jej barki spadło za wiele obowiązków. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że by się do tego nie przyznała, A w każdym razie jemu – jednemu z Santinich.

– Nie. Sama sobie poradzę – rzuciła ostro. Z Christina na ręku ruszyła do małej łazienki koło kuchni. – Mam zapasowy klucz. Jak skończę z małą, to ci go dam. Jest w mojej torbie, w kuchni. Zaczekaj tam na mnie. Weź sobie z lodówki coś do picia – dodała i wyszła.

W powietrzu nadal unosił się zapach jej perfum. Stale ten sam… J.D. dobrze go zapamiętał. Równie dobrze jak wszystkie ekscytujące szczegóły tamtej niezapomnianej, jedynej nocy… Potrząsnął głową. To droga donikąd, Santini, upomniał się w myślach. Powoli przeszedł do kuchni. Tam najpierw o mały włos nie rozbił głowy o wysoko umieszczony miedziany rondel, a potem musiał walczyć z pokusą, aby nie rzucić się na pachnące imbirem domowe ciasteczka, których pełna patera stała na kredensie. Do kuchni dobiegały głośne protesty Christiny: „Nie, mamo, nie!” i stłumiony, uspokajający głos Tiffany.

J.D. otworzył lodówkę. Za stertą wiktuałów znalazł kilka puszek piwa. Otworzył jedną i wypił porządny łyk.

– Auuć! Mamo! Jak to boli! – dobiegł go krzyk rozżalonej Christiny.

– Cicho, maleńka, wytrzymaj jeszcze minutkę – odpowiedziała Tiffany.

J.D. nie mógł tego dłużej słuchać. Wyszedł na zadaszoną werandę. Rozciągał się z niej widok na podwórze i ogród. Pod obłażącą z farby ścianą domu stała duża ogrodowa huśtawka i dwa fotele na biegunach. Przed nimi na gazonach pieniły się barwne, pachnące petunie, nagietki i kilka innych gatunków kwiatów, których nazw nie pamiętał. Na ścieżce leżała odwrócona do góry dnem aluminiowa foremka do ciasta, a obok kupki ziemi, trawy i pojedyncze płatki kolorowych bratków. J.D. ominął cały ten bałagan i stanął na wypalonym słońcem trawniku. Philip nabył posiadłość, traktując ten zakup jako inwestycję na przyszłość, ponieważ rodzinna firma Santinich była zainteresowana rozwijaniem działalności w tych stronach. Wszystkie budynki – dom, garaż i wozownia – były pomalowane jasnoszarą farbą, a framugi, okiennice i drzwi na czarno. Dachówka, wieżyczki i drewniana ozdobna stolarka przydawały im staroświeckiego, wiktoriańskiego uroku. J.D. przypuszczał, że ten romantyczny styl oddziałuje pozytywnie na ludzi sentymentalnych, którzy przedkładają styl i klimat domostw nadgryzionych zębem czasu nad wygodę i nowoczesność świeżo postawionych budowli. Lokatorzy tego typu nie będą domagać się w apartamencie zmywarki, kiedy w zamian mogą podziwiać artystyczną zabytkową stolarkę.

Pociągnął długi łyk. Lubił piwo, a to, które pił, przyjemnie chłodziło wysuszane gardło. Philipowi nigdy by przez myśl nie przeszło, że jego druga osierocona rodzina osiądzie właśnie tutaj, ale też nie mógł przewidzieć, że w wieku czterdziestu ośmiu lat sam nagle i gwałtownie przeniesie się na tamten świat. J.D. znów się napił. Nad jego głową bzyknął szerszeń, a pies sąsiadów zaczął nagle warczeć i szczekać. Nie pomagały nerwowe okrzyki właścicielki – czworonóg ujadał w najlepsze. Z okna na piętrze głównego budynku wciąż dobiegały głośne dźwięki gitary. J.D. podniósł głowę i spojrzał w okno Stephena. Jego bratanek podrygiwał na środku pokoju. Zagryzając usta i potrząsając czarną grzywą, walił w struny gitary. Nagle, jakby wyczuł, że jest obserwowany, uniósł głowę i zobaczył stryja. Gitara natychmiast umilkła, a sam Stephen zniknął z pola widzenia.

J.D. zastanawiał się, jaki właściwie jest ten chłopak i dokąd zajdzie. Wszystko wskazywało na to, że Stephen, wchodząc w okres dojrzewania, podąża ku ciemnej stronie księżyca. Tak jak kiedyś J.D. Zaliczył złamanie nosa, szycie ciężko poranionej nogi po wypadku samochodowym, a kartoteka jego młodzieńczych wyczynów naruszających prawo była doprawdy imponująca. Szczęściem opamiętał się, zanim osiągnął pełnoletniość. Stephen zapewne szedł tą samą, pełną niebezpiecznych zakrętów drogą, jakże ciekawszą od prostego, ale nudnego traktu przeznaczonego dla „porządnych obywateli”. Można było popróbować mocnego alkoholu, szaleć po nocy „pożyczonymi” wozami, strzelać do skrzynek pocztowych i, generalnie, porywać się na wszystko, co niedozwolone.

– Niedobrze – mruknął J.D. i w tym momencie ujrzał Tiffany, która z Christiną w objęciach wyszła na werandę.

Dziewczynka miała plaster na brodzie, ale jej buzia była już czysta, bez brudnych smug i śladów łez na pyzatych policzkach. Tiffany też doprowadziła się do porządku. Rozpuściła włosy, które teraz spadały jej ciemną, lśniącą falą na ramiona. Twarz, nie licząc lekkiego muśnięcia szminki, była pozbawiona makijażu, a mimo to zachwycała swoim pięknem. Wysoko osadzone kości policzkowe, prosty, zgrabny nos i duże oczy o niespotykanej, miodowej barwie, ocienione gęstymi, wywiniętymi rzęsami tworzyły nadzwyczaj urodziwą całość.

– Jesteś bratem tatusia? – spytała Christina, która chyba dopiero teraz na to wpadła.

– Tak.

– Tata jest w niebie. – Mała wygłosiła to tak rzeczowym tonem, że po plecach J.D. przeszedł zimny dreszcz.

– Wiem – zdobył się na odpowiedź.

– On już nie wróci.

Zanim J.D. odniósł się do tej ostatniej uwagi, porozumiał się wzrokiem z Tiffany. Jej spojrzenie mówiło, że trzeba zachować najwyższą ostrożność.

– Mieszkasz u nas?

– Trochę pomieszkam – powiedział, wstydząc się własnego kłamstwa.

– A po co?

Celne pytanie. J.D. zauważył, że Tiffany zesztywniała i drżący uśmiech zamarł jej na wargach.