– Stryjek Jay przyjechał tu do pracy… no i postanowił nas odwiedzić.
– Tak, właśnie – rzekł, zadowolony, że to stwierdzenie było bliskie prawdy. – Muszę załatwić w miasteczku pewne sprawy.
Usta Tiffany zacisnęły się w wąską linię.
Znudzona rozmową Christina zaczęła się wiercić, więc matka postawiła ją na ziemi.
– Wiesz, Jay, jakoś ciągle nie mogę sobie wyobrazić, że pracujesz dla ojca. Zawsze byłeś… taki inny.
– Byłem czarną owcą i marnotrawnym synem, który poprzysiągł sobie nigdy w życiu nie pracować u ojca i trzymać się z daleka od firmy Bracia Santini.
Krzywy uśmieszek, który zagościł na jego wargach, wyrażał politowanie dla samego siebie, a oczy, zwykle szare jak mgła o zmroku, teraz stały się ciemne niczym chmura gradowa, jakby w jego duszy szalała burza. Tiffany umknęła wzrokiem w bok. Zdążyła poznać urok i siłę tego spojrzenia.
– Zdarzyło się coś, co zmieniło moje nastawienie do życia. – J.D. jednym haustem dokończył piwo. – Umarł mój starszy brat – dodał poważnym tonem. Prześmiewcza poza zniknęła.
– To zmieniło życie nas wszystkich – westchnęła Tiffany, krzyżując ręce na piersiach.
– No właśnie. Może mi wreszcie powiesz, co się dzieje ze Stephenem?
– Dorasta.
– I dlatego ma na pieńku z policją?
– To nic poważnego. – Tiffany usiłowała zbagatelizować ostatnie wydarzenia, zdecydowana bronić swego syna przeciwko całemu światu, w tym także, a może przede wszystkim, przed ingerencją rodziny Santinich. Nie pozwoli, by wtrącali się do jej życia! Nic im do tego, jak wychowuje swoje dzieci i czy daje sobie z tym radę! Aby się czymś zająć, wzięła szczotkę i zaczęła zamiatać ze ścieżki resztki „ciasta” Christiny.
– A mnie się wydaje, że wręcz przeciwnie. – J.D. podążył za nią, zgniatając w dłoni metalową puszkę.
– Sam wiesz najlepiej, jak przebiegają i czym się kończą młodzieńcze bunty.
Nie spieszył się z odpowiedzią. Poszukał wzrokiem kosza, gdzie mógłby wyrzucić puszkę.
– To było dawno temu, Tiffany.
Miękki i zmysłowy ton, jakim wymówił jej imię, sprawił, że przeszył ją nagły dreszcz. Ożyły wspomnienia, zdawałoby się, na zawsze zapomniane, głęboko ukryte na dnie pamięci. Zdradziecka wyobraźnia przywołała obraz nagiego do pasa J.D., umięśnionego i męskiego, uwodzicielskiego i pociągającego.
– Nie możesz się oszukiwać i udawać, że przeszłość się nie liczy. – Ledwo Tiffany wypowiedziała te słowa, żałowała, że w ogóle padły. Było już jednak za późno.
– Czasami byłoby lepiej, gdyby można było zmienić przeszłość – zauważył cichym głosem J.D.
Tiffany zrozumiała, że nie ona jedna uległa nastrojowi i pozwoliła, choć na chwilę, powrócić wspomnieniom. To nie powinno się było wydarzyć, a jakakolwiek rozmowa o tym była zbyt niebezpieczna. Energicznie zgarnęła ostatnie zwiędłe płatki. Christina bawiła się w trawie, zrywając całe pęczki i wyrzucając je w powietrze.
– Nie przejmuj się Stephenem – powiedziała, może zbyt obcesowo. – Dam sobie z nim radę.
– Masz ciężkie życie: niesforny nastolatek, małe dziecko, praca zawodowa, dom. Nie mówiąc już o utrzymaniu posesji i lokatorach. Za dużo jak na jedną kobietę.
– Radzę sobie. Nie powinieneś sobie zaprzątać głowy moimi sprawami – powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Nie pozwoli nikomu z Santinich dyrygować sobą i dziećmi!
– Przydałaby ci się tu męska para rąk.
– Co takiego? Męska para rąk? Czy ja się nie przesłyszałam? – prychnęła lekceważąco. – Postawmy sprawę jasno, J.D. Ja nie potrzebuję tu mężczyzny. Ani teraz, ani potem. Ja… my… radzimy sobie całkiem dobrze.
– Naprawdę? – J.D. uśmiechnął się kpiąco i wsunął kciuki w szlufki paska. Ten gest uwydatnił jego muskulaturę i napięte ścięgna mocnych, opalonych przedramion. Zdecydowaną w rysunku brodę pokrywał cień czarnego zarostu, kontrastującego z białymi zębami. – Pozwól, że teraz ja ci powiem, jak oceniam całą tę sytuację – dodał, przysuwając się bliżej Tiffany. – Christina ma tylko trzy lata i wymaga stałej opieki, Stephen jest w trudnym wieku dojrzewania i należałoby znaleźć czas, aby się nim zająć, dom nadaje się do remontu.
– Tak to widzisz?
– Nie mówiąc o tym, że ty, wdowa samotnie wychowująca dwójkę dzieci, ledwo trzymasz się na nogach.
– Nie powinno cię to obchodzić.
– To dzieci mojego brata.
– Doprawdy, a to mi nowina! – odparła gniewnie. – Dotąd dbałeś o nie tyle, co o zeszłoroczny śnieg. Skąd ta nagła troska? Tylko mi nie wmawiaj, że na skutek wypadku na motorze doznałeś duchowej przemiany, bo i tak ci nie uwierzę. To nie w twoim stylu.
– A co ty wiesz o tak zwanym moim stylu? – spytał, nie kryjąc ironii.
– Wystarczająco dużo – odpowiedziała. – Już ci mówiłam, że jesteś zbyt niezależnym, egoistycznym i skupionym na sobie typem, żeby pracować na rachunek ojca.
Oczy mu zabłysły na to wyzwanie.
– Staruszek na pewno by się z tobą zgodził. Nie nią jednak wyboru – niedaleko padło jabłko od jabłoni.
– Tak uważasz? – Tiffany miała już dość tej krępującej rozmowy. – Czas pokaże. Chrissie, wracam do domu, zrobię Stephenowi opatrunek. Zostań na podwórku.
Dziewczynka zdążyła już zapomnieć o niedawnym bólu. Zajęta łapaniem motyli, nawet nie odpowiedziała.
– Będę miał na nią oko – zaofiarował się J.D.
– Brama jest zamknięta, jest tu bezpieczna. Nie musisz mi pomagać.
– Ale chcę.
– Idę do domu – powiedziała Tiffany, ucinając dyskusję.
Na klamce drzwi pokoju syna zauważyła kartonową tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać”. Nie zważając na to ostrzeżenie, Tiffany zapukała i, nie czekając na zaproszenie, otworzyła drzwi i weszła do środka. Stephen leżał w rozgrzebanym łóżku, wpatrując się tępo w plakaty z modelkami, rockowymi idolami i autami wyścigowymi, które przymocował do sufitu. Na jego brzuchu leżała gitara. Podbite oko zapuchło jeszcze bardziej. Na ten widok Tiffany oznajmiła:
– Zabieram cię do szpitala.
– Zapomnij o tym.
– Jedziemy, i to natychmiast. Z oczami nie ma żartów. Wstawaj, jedziemy. A po drodze opowiesz mi o tej awanturze z Milesem.
– Jakiej tam awanturze…
– A co to było, Stephen? Gdybyście nie narozrabiali, nie wzywano by policji. I nie wracałbyś do domu z podbitym okiem. – Tiffany musiała przestąpić odtwarzacz CD i pudełka z grami wideo, aby podejść do okna. Zobaczyła, że Christina wdrapała się na huśtawkę i teraz zmuszała J.D., żeby się nią zajmował. Wsparty mocno na zdrowej nodze, puszczał huśtawkę w ruch, a Christina była tym uszczęśliwiona. Czarne loki fruwały w powietrzu między zwieszającymi się z jabłoni sznurami, a dziewczynka co chwila wybuchała perlistym śmiechem. Tiffany westchnęła. Nie pamiętała już; kiedy córeczka po raz ostatni śmiała się tak spontanicznie i radośnie. Przed śmiercią Philipa? Może i tak, chociaż Philip stosunkowo mato czasu poświęcał dzieciom i rzadko znajdował czas na zabawę z nimi. Brakowało mu cierpliwości. Tiffany odwróciła głowę i znów spojrzała na syna. Stephen odłożył gitarę i mamrocząc pod nosem niecenzuralne wyrazy, podniósł się z łóżka.
– Policjant mówił mi, że poszło o jakąś dziewczynę.
– Nie o dziewczynę – burknął Stephen.
– A więc o co? O Isaaca Wellsa?
– Mówiłem ci już, że nic nie wiem o Wellsie.
– Policja poinformowała mnie, że znaleźli przy tobie klucze, które prawdopodobnie należały do niego.
Stephen zbladł jak ściana.
– Niemożliwe.
– Mają te klucze. Na breloczku są inicjały pana Wellsa. Jak mi to wyjaśnisz?
– Ja ich nie wziąłem.
– Więc kto?