Выбрать главу

– Ja… ja nie wiem.

– Stephen!

– Naprawdę, mamo. Znalazłem te klucze, kiedy w parku jeździłem na deskorolce.

– A dlaczego nie powiedziałeś mi o niczym ani nie oddałeś ich policji?

Tiffany bardzo chciała uwierzyć, że syn nie mija się z prawdą, ale wiedziała, że nie pozbędzie się wątpliwości dopóty, dopóki nie wyjaśni wszystkich okoliczności.

– Nie wiem.

– Zdajesz sobie sprawę, że policja sprawdzi, czy pasują do domu Wellsa lub do pomieszczeń gospodarczych. Wezwą cię na przesłuchanie, to pewne.

Stephen z uporem zacisnął wargi. Tiffany wiedziała, że teraz nic z niego nie wydobędzie. Postanowiła dać mu trochę czasu na przemyślenie sytuacji, w jakiej się znalazł. Później ponowi wysiłki i wyciągnie z syna prawdę. Dla jego własnego dobra.

– Chodź, jeszcze porozmawiamy, trzeba jechać do lekarza. Musi zobaczyć to twoje oko – powiedziała i ruszyła do drzwi. Stephen posłusznie poszedł za nią.

Gdy znaleźli się przed domem, Tiffany poleciła synowi wsiąść do samochodu, a sama zawróciła na podwórko. Zobaczyła Christinę, która ściskała palec J.D. Zmierzali w stronę domu.

– Stryjek Jay mówi, że dostanę loda – oznajmiła dziewczynka.

– Tak powiedział?

– Po jedzeniu.

– To trochę potrwa, kochanie. Muszę teraz zawieźć Stephena do szpitala. Pojedziesz z nami. – Sięgnęła po rączkę Christiny, ale dziewczynka schowała ją za plecy.

– Loda!

– Dostaniesz potem.

– Teraz!

– Christina, jedziemy. Och, co ja z tobą mam – powiedziała z westchnieniem Tiffany. J.D. wtrącił się nie proszony i niepotrzebnie spowodował dodatkowe komplikacje. Tiffany z trudem się pohamowała, żeby nie wybuchnąć. Czy nie ma dość kłopotów? Czy naprawdę musi znosić jego obecność? J.D. nie był przesadnie rodzinny, a od czasu śmierci Philipa ani razu nie zainteresował się losem swoich bratanków. Po co przyjechał? Na przeszpiegi? Aby udowodnić jej, że sobie nie radzi i Santini powinni zająć się dziećmi Philipa?

– Pojadę z wami.

– Nie ma takiej potrzeby. Nie musisz.

– Jedź, jedź! – zawołała Christina, uczepiona jego ręki.

– Ale chcę – stwierdził stanowczo J.D. – Popilnuję Christiny, kiedy wejdziesz ze Stephenem do gabinetu.

– Naprawdę nie musisz – ponownie zaoponowała Tiffany. – Nie masz nic lepszego do roboty?

– Niż opieka nad dziećmi rodzonego brata?

– Mają matkę. To ja się nimi zajmuję.

– Ale nie mają ojca.

– Zauważyłeś to? – spytała, nie kryjąc ironii.

W tym momencie rozległ się donośny dźwięk klaksonu. To Stephen się niecierpliwił.

– Chcesz przez to powiedzieć, że masz zamiar popisywać się jako dobry stryjek czy jako przyszywany tatuś? Daj sobie spokój – powiedziała Tiffany i ponownie sięgnęła po rączkę córki. – Idziemy.

J.D. niespodziewanie schwycił Tiffany za ramię i obrócił ją twarzą do siebie.

– To ty mi daj wreszcie spokój. Odkąd przyjechałem, prowokujesz mnie i pastwisz się nade mną. Czym na to zasłużyłem?

– Nie potrafię uwierzyć w twoją szczerość, w twoje dobre intencje. Nie wpadłeś na to?

Natychmiast uwolnił jej rękę i zastygł w bezruchu. Na próżno Christina szarpała go za mankiet. Czekał. Klakson znów się odezwał.

– Dosyć tego zamieszania. Jedź z nami! – zdecydowała Tiffany. Stanęła przy samochodzie i zaczęła szukać kluczyków na dnie torby. Christina szybko wgramoliła się na tylne siedzenie auta.

– Wiesz dobrze, że wcale nie musimy ze sobą walczyć – powiedział J.D.

– Dobrze wiesz, że musimy.

– Wcale nie. Pamiętam moment, kiedy byliśmy do siebie usposobieni wręcz przyjacielsko, o ile tak można to nazwać.

Wspomnienie o wspólnie przeżytych intymnych chwilach wywołało ciemny rumieniec na policzkach Tiffany.

– Zapomnij o tym. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki – ostrzegła go. Usiadła za kierownicą i gestem kazała Stephenowi przesiąść się na tylne siedzenie. Chłopak zrobił to, ale nie omieszkał przy tym wyrazić swojej dezaprobaty. J.D. zajął opuszczone przez Stephena miejsce przy kierowcy. Mimowolnie syknął z bólu, usiłując znaleźć jak najwygodniejszą pozycję dla chorej nogi. Tiffany uruchomiła silnik. Oby tego dnia nie spotkało mnie więcej zmartwień i kłopotów, pomyślała. I oby J.D. jak najprędzej wyjechał, dodała. Zerknęła na niego kątem oka. Włożył ciemne okulary. Te lotnicze okulary przypomniały jej natychmiast ich pierwsze spotkanie. Nie wolno jej wracać do przeszłości. Powinna się skupić na bieżących sprawach. A tych nie brakuje. W drodze do szpitala w samochodzie panowała cisza.

Gdy przybyli na miejsce, okazało się, że Stephen nie musi czekać w kolejce. Zajęto się nim od razu. Lekarz zbadał oko i je opatrzył. Udzielił też wskazówek co do dalszego postępowania. Cała czwórka wróciła wkrótce do domu, a Tiffany wreszcie mogła zejść z oczu J.D. i zająć się sobą.

Postanowiła wziąć prysznic, który zawsze ją relaksował, wieczorem zdejmował z barków zmęczenie, a rano pobudzał do działania. Tak też uczyniła. Z przyjemnością stanęła pod strumieniem ciepłej wody. Powoli ustępowało znużenie, znikało zdenerwowanie. Nieoczekiwanie, wbrew woli Tiffany, powróciły wspomnienia pierwszego spotkania z J.D. Miała wówczas osiemnaście lat i była taka naiwna!

ROZDZIAŁ 5

Tiffany stała nieruchomo pod strumieniem wody. Zdradziecka pamięć ożywiła wydarzenia sprzed lat, wspomnienia stanęły jej przed oczami jak żywe.

– Tylko patrzcie na ten brylant! Ale wielki! – westchnęła Mary Beth Owens, przyjaciółka Tiffany, która, podobnie jak ona, wiosną ukończyła college. Chwyciła dłoń szczęśliwej narzeczonej i z zachwytem wpatrywała się w kamień błyszczącymi oczami.

Tiffany zaczerwieniła się jak piwonia i wyrwała rękę. Próbowała skupić się na zapalaniu palników spirytusowych pod ogrzewaczami z jedzeniem dla weselnych gości zgromadzonych w winnicy Santinich w McMinniville.

– Ja życie bym dała za taki pierścionek. Ten twój Philip musi być nadziany – powiedziała z zazdrością w głosie Mary Beth, zajęta rozkładaniem kunsztownie uformowanych w rożki serwetek przy nakryciach przeznaczonych dla państwa młodych.

Pod ogromnym, specjalnym namiotem, na długim stole, przykrytym śnieżnobiałymi obrusami, stały liczne tace z najprzeróżniejszymi, najbardziej wykwintnymi przekąskami i puste kieliszki do szampana. Butelki chłodziły się w srebrnych kubełkach z lodem. Pianista próbował akordy przed występem, a goście, którzy dopiero co przybyli z kościoła, stopniowo zapełniali liczne krzesła, rozstawione dla ich wygody. W jednym z rogów, na okrągłym stoliku pysznił się wielopiętrowy tort. Na prawo od niego ustawiono stół na prezenty. Blisko wejścia do głównego namiotu lodowa rzeźba, przedstawiająca szczęśliwą młodą parę, stopniowo zaczynała topnieć.

– Ile on ma forsy? Jak myślisz? – spytała Mary Beth.

Tiffany uśmiechnęła się, zamiast odpowiedzieć. Tak naprawdę nie tylko nie miała pojęcia, jak bogaty jest jej narzeczony, ale nawet nie była tego ciekawa. Przecież nie dla pieniędzy pragnęła za niego wyjść. Mary Beth, która była znaną plotkarą, bezlitośnie drążyła temat.

– Z tego, co słyszałam, Philip ma odziedziczyć cały ten majątek – powiedziała, wskazując szerokim gestem długie rzędy sadzonek winorośli, potężną ceglaną siedzibę, zabudowania gospodarcze, tłocznie i piwnice oraz naturalny ziemny amfiteatr na zboczu wzgórza, gdzie odbywało się wesele. Ogromna, znakomicie prowadzona winnica Santinich słynęła w całym regionie, ale Tiffany nie interesowały księgi przychodów i rozchodów. Zdecydowała się wyjść za mąż za Philipa dla niego samego, nie dla jego majątku. Ujął ją kulturą osobistą, wiedzą o życiu, sposobem, w jaki o nią dbał i w jaki ją adorował.