Выбрать главу

– Czym mogę służyć?

– A czym byś chciała?

– Czy jest pan gościem doktora Inglesa?

– A powinienem być?

Tiffany zastanawiała się, czy nie wezwać ochroniarzy. Zdecydowała jednak, że lepiej nie. Wprawdzie młody mężczyzna nie nosił garnituru i krawata, ale nie znaczyło to, że nie został zaproszony. W każdej rodzinie może się trafić buntownik.

– Mogę panu zaproponować homara i rostbef à la Wellington albo…

– Jesteś Tiffany Nesbitt?

– Tak – odparła, zastanawiając się, kim może być ten człowiek.

Nieznajomy bez uprzedzenia sięgnął ponad stołem i uniósł jej rękę ku swym oczom. Brylantowy pierścionek rozjarzył się odbitym blaskiem ostatnich promieni zachodzącego słońca. Twarz mężczyzny stężała, a ostre, jak wyciosane z kamienia rysy przypominały w tym momencie indiańską rzeźbę. Tiffany wyrwała rękę i schowała ją za plecami, jakby nagle pierścionek został zbrukany i stał się czymś nieprzyzwoitym.

– Ty jesteś…

– J.D.

Zrobiło jej się słabo. W gardle zaschło, a żołądek zaczął wyprawiać jakieś dziwne harce.

– Brat Philipa.

– Ja… rozpoznałam tę inicjały.

– To dobrze. – Uśmiechnął się ironicznie i dodał: – Wygląda na to, że będziemy spowinowaceni.

Tiffany nie potrafiła ukryć rozczarowania i niesmaku. O ile Philip był dżentelmenem w każdym calu, o tyle jego brat zachowywał się jak nieokrzesany kowboj. Mimo przykrych odczuć, postanowiła się opanować i potraktować brata przyszłego męża z całą uprzejmością.

– Miło mi cię poznać, James.

– Nikt mnie tak nie nazywa.

– Ale Philip…

– Philip to kawał snoba. Możesz mi mówić J.D. albo Jay. – Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął paczkę papierosów. – To uprości sprawę.

– Dobrze – zgodziła się mimo rosnącej irytacji. Co ten cały James – nie, nie James, ale J.D. – sobie myślał, przychodząc na cudze przyjęcie weselne w zwykłych dżinsach. Teraz palił papierosa, obserwując tłum spod zmrużonych powiek. Biodrem oparł się wygodnie o stół, za którym stała Tiffany. Ona udawała, że go nie widzi, i z wdziękiem obsługiwała innych gości. Gdy z papierosa został tylko niedopałek, rozgniótł go butem.

Tiffany miała nadzieję, że wkrótce zjawi się Philip i wybawi ją z niezręcznej sytuacji. Nie miała ochoty na uprzejmą wymianę nic nie znaczących zdań z tym nieokrzesanym J.D. Niestety, narzeczony był wciąż zabiegany, przenosił się od jednego kółka gości do drugiego, wszystkim prawił komplementy i rozdawał uśmiechy. W firmie Bracia Santini pełnił funkcję wiceprezesa do spraw handlowych i odpowiadał za wysokość sprzedaży w całym regionie, toteż wykorzystywał każdą okazję do nawiązania nowych kontaktów.

Tiffany usiłowała unikać spojrzeń J.D, czuła jednak na sobie jego wzrok. Gdy wokół stołu znów opustoszało, nie wytrzymała.

– Czym się zajmujesz? – spytała, przerywając niezręczną ciszę.

Niedbałym gestem zsunął okulary na czoło i spojrzał jej prosto w twarz szarymi i zimnymi oczami.

– Czym się zajmuję? Odpowiedź zależy od tego, kto pyta.

– Przepraszam, ale nie zrozumiałam.

– Mój ojciec uważa, że jestem kryminalistą, moja matka uważa, że jestem geniuszem, a mój brat, że jestem jak drzazga w tyłku. Sama wybierz wersję, która ci się najbardziej podoba.

– A co ty sam o sobie myślisz?

W kąciku ust pojawił mu się uśmiech. Nie wiedziała, czy z premedytacją uwodzicielski, czy po prostu po chłopięcemu czarujący.

– Z pewnością nie jestem aniołem.

– Wierzę – odpowiedziała. Czyżby próbował z nią flirtować?

– Mądra dziewczynka.

Zapadał wieczór, trawnik ogarniał gęstniejący cień. W całym ogrodzie zapalono świece i pochodnie. Pianista grał teraz wiązankę piosenek o miłości. Tiffany zatęskniła za bliskością Philipa, zarazem pragnąc znaleźć się jak najdalej od jego brata. O ile Philip był silny jak skała, małomówny, wyrozumiały i cierpliwy, młody człowiek stojący naprzeciw niej za stołem tryskał energią jak wulkan. Widać było, że nieprędko dobije do bezpiecznej i spokojnej życiowej przystani.

– To kiedy nadejdzie wasza szczęśliwa godzina? – spytał J.D. Znów pogmerał w kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Wytrząsnął ostatniego z paczki, którą gwałtownie zgniótł w dłoni.

– Przepraszam, nie zrozumiałam. – Tiffany zaczęła uprzątać brudną zastawę. Zbliżała się pora zakończenia uroczystości.

– Pytałem o wasz ślub. Na kiedy jest wyznaczony?

– Jeszcze nie wybraliśmy daty.

Pstryknął zapalniczką, żeby przypalić papierosa.

– To niepodobne do Philipa. Całe życie planował wszystko co do minuty. Pewnie zaplanował już swój własny pogrzeb.

To była prawda. Philip znał stan swego konta co do centa, napełniał bak, kiedy strzałka na tablicy rozdzielczej wskazywała dokładnie połowę, codziennie zmieniał garnitury, aby się równomiernie zużywały i, na tyle, na ile zdążyła go poznać Tiffany, miał tylko jedną słabostkę – lubił posiedzieć przy zielonym stoliku. Oczywiście tylko dla rozrywki.

– Philip chciałby, żebyśmy się pobrali przed świętami – wyznała szczerze i zaraz pożałowała swych słów. J.D. popatrzył na nią z pogardą, jak na patentowaną idiotkę.

– Żeby mieć odpis podatkowy jeszcze za ten rok – zauważył cynicznie, wydmuchując wielki kłąb dymu.

Nie, wcale nie, bo się kochamy! – miała ochotę wykrzyczeć mu prosto w twarz, ale się pohamowała.

– Możliwe. To rozsądne – powiedziała.

– Tak uważasz? – uśmiechnął się sarkastycznie. – Życzę ci dużo szczęścia. Będziesz go potrzebować.

– Czemu tak mówisz?

– Nie znasz mojego brata, a ja spędziłem z nim sporo lat pod jednym dachem.

Po tych słowach J.D. odwrócił się i odszedł o kilka kroków. Zatrzymał przechodzącego kelnera z tacą i wziął od niego piwo, demonstracyjnie lekceważąc renomowane rodzinne wina. Tiffany patrzyła za nim. Oparł się o pień drzewa i palił w milczeniu, pociągając ze szklanki.

Co J.D. wie o Philipie takiego, czego ja nie wiem? – zastanawiała się Tiffany. Dzieli ich aż jedenaście lat. Nie pozwolę się stłamsić, postanowiła twardo. Zdmuchnęła płomyki gazu pod ogrzewaczami. Cały klan Santinich był przeciw niej, a teraz okazało się, że w awangardzie jest właśnie J.D.

Tego lata widywała go od przypadku do przypadku. Ich rozmowy były błahe, demonstracyjnie grzeczne i całkowicie obojętne. J.D. nie silił się nawet na ukrywanie, co myśli o narzeczeństwie brata, Tiffany zaś w jego towarzystwie stale gryzła się w język, żeby nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Na szczęście nie były to częste okazje. J.D. zmieniał panienki jak rękawiczki. Wszystkie były efektowne, wyrafinowane i bogate, ale z żadną nie związał się na tyle długo, by przedstawić ją oficjalnie rodzinie.

W jego obecności Tiffany zawsze czuła się nieswojo. Był bardzo męski, a to instynktownie budziło w niej kobiecą chęć podobania się. Z podsłuchanych przypadkiem urywków cudzych rozmów dowiedziała się, że ukończył średnią szkołę i myśli o podjęciu studiów prawniczych. Philip podśmiewał się, że jego brat, tak często na bakier z prawem, postanowił zostać adwokatem.

– W gruncie rzeczy połowa adwokatów ma duszę przestępcy – wywodził Philip. – Jedni wierzą w system i sprawiedliwość, a inni tylko kombinują, jak wykorzystać przepisy na korzyść klienta. Odnoszę wrażenie, że nasz James jak ulał pasuje do tej drugiej grupy.

Tiffany nie podzielała opinii Philipa. Mimo wszystkich wad i długiej listy wybryków J.D. miał w sobie wewnętrzną prawość i siłę. Posługiwał się zapewne własnym kodeksem etycznym, ale najważniejsze, że go w ogóle miał.