Выбрать главу

Tak przeszło lato i połowa jesieni. Tiffany unikała J.D., a i on nie szukał jej towarzystwa. Ona starała się bardzo o ograniczenie do koniecznego minimum spotkań z całą rodziną Santinich. Carlo jasno i wyraźnie dał jej do zrozumienia, że jego starszy syn, dla dobra byłej żony i dzieci, powinien się jeszcze wstrzymać z powtórnym ożenkiem. J.D. uważał, że brat w ogóle nie powinien tego robić, zaś Frances, przyszła teściowa Tiffany, obawiała się, że związek z dziewczyną o piętnaście lat młodszą nie da synowi szczęścia.

– Matka przyzwyczai się z czasem – zapewniał Philip Tiffany, ale czas mijał, a Franccs wciąż traktowała ją z wyraźną niechęcią.

– Jeszcze możesz się wycofać – perswadowała jej własna matka dwa tygodnie przed ślubem. Był początek października, cudowne babie lato. Dni były bezchmurne i ciepłe, noce chłodne i gwiaździste.

Tiffany stawała się coraz bardziej zdenerwowana i niepewna swego. Choć wiedziała, że z całego serca pragnie poślubić Philipa, być jego żoną i matką jego dzieci, mroziła ją myśl o nieprzejednanej wrogości Santinich.

Szczególnie dało się to odczuć na uroczystym obiedzie, wydanym w ich rodzinnej siedzibie. W miłej atmosferze miano świętować zapowiedzi, a tymczasem Carlo wypił za dużo wina własnej produkcji i stał się zgryźliwy, Frances wciąż wypominała Philipowi, że rozwiódł się z żoną i zostawił dzieci, a J.D., który siedział przy stole naprzeciw Tiffany, nie przepuścił żadnej okazji, żeby prowokacyjnie popatrzeć jej w oczy. Nie to, żeby ją gromił wzrokiem albo po przyjacielsku mrugał; nie mogła odgadnąć, o co mu chodzi, ale peszyła ją intensywność jego natarczywego spojrzenia. Raz czy dwa podczas posiłku uśmiechnął się, ale widać było, że w gronie własnej rodziny najwyraźniej czuje się równie obco jak Tiffany.

Philip, Carlo i jego brat Mario mieli wieczorem lecieć do Las Vegas na konferencję. Ślub Philipa i Tiffany zaplanowano po ich powrocie. Pozostawało jej tylko przebrnąć do końca przez niefortunny obiad i przeżyć następny tydzień, aby się obudzić jako pani Philipowa Santini. Zimny pot zrosił jej czoło. Próbowała skupić się na rozmowie i konsumowaniu porcji jagnięciny z ziemniakami. Nie było to łatwe, ponieważ Mario i jego żona wciąż przechodzili z angielskiego na włoski, zrozumiały dla wszystkich przy stole prócz Tiffany. Wyczuwała, że mówią właśnie o niej, mimo iż nikt nie używał imion. Z całych sił modliła się, by Bóg zechciał skrócić jej męki.

Ale Bóg, jak się okazało, miał zupełnie inne plany.

Gdy rodzina zebrała się w salonie przy kawie i likierach, zegar w holu zaczął głośno bić.

– Raz, dwa… pięć… osiem – liczyła Frances. – Czy wy aby nie macie samolotu o dwudziestej pierwszej trzydzieści? – spytała, zaniepokojona. Pokonanie drogi z domu do lotniska wymagało przeszło godziny jazdy.

– Rzeczywiście, zrobiło się późno – stwierdził Philip, spojrzawszy na zegarek. – W drogę, tato. James, podrzuć Tiffany do domu, dobrze? – dodał.

Tiffany zamarła. Na samą myśl o tym, że ma zostać sam na sam z J.D. ogarnęło ją przerażenie.

– Sądziłam, że ty mnie odwieziesz po drodze – powiedziała pozornie obojętnym tonem.

– Zmiana planów, słoneczko. Musimy jechać prosto na lotnisko, inaczej nie zdążymy. Dla Jamesa to żaden kłopot, a ciebie tak czy tak musi ktoś odstawić – odparł Philip. Tiffany po raz pierwszy usłyszała w jego głosie protekcjonalną nutę.

– Ależ… – próbowała oponować. J.D. z drugiej strony stołu popatrzył na nią ze szczerym rozbawieniem.

– Bez nerwów, jestem łagodny jak baranek. Możesz mi zaufać – powiedział.

Tiffany miała szczerą ochotę ostro zaprotestować, ale nie odważyła się robić sceny w obecności rodziców Philipa. I tak patrzyli na nią krytycznie. Nie chciała sama dawać im pożywki do oskarżeń, że jest kapryśną, rozpieszczoną smarkulą.

– Dobrze – zgodziła się z nikłym uśmiechem. Już wcześniej przewidywała, że obiad może się późno skończyć i proponowała Philipowi, że przyjedzie do domu jego rodziców własnym autem. On jednak twierdził uparcie, że jako zaręczona para muszą się tam zjawić razem.

No i wpadła jak śliwka w kompot,

Cóż było robić, jak nie dobrą minę do złej gry? Gdy Philip z ojcem wyjechali, Tiffany zaproponowała Frances, że pomoże. Przyszła teściowa machnęła tylko ręką, mówiąc, że o takie rzeczy jak brudne naczynia w jej domu troszczy się służba. Nie minęło więc pół godziny, a Tiffany wylądowała obok J.D. na siedzeniu jego pikapa. Ściskała torebkę tak mocno, jakby od tego zależało całe jej życie, i próbowała uczestniczyć w obowiązkowej konwersacji. W końcu miał niebawem zostać jej szwagrem. Byłoby śmieszne i niestosowne, gdyby unikała go jak zarazy.

– Powiedz mi, co ty widzisz w tym Philipie? – spytał, gdy przejeżdżali między wzgórzami otaczającymi Portland.

– Słucham? – O co tym razem mu chodzi? – zastanawiała się Tiffany. Na niebie gromadziły się czarne, burzowe chmury, zasłaniające księżyc i gwiazdy. Wielkie krople deszczu zaczęły bębnić o szybę i plandekę.

– No, spróbuj raz się nie wykręcać. On jest dużo starszy od ciebie.

– Tak mówią – przyznała ironicznie.

– A więc wiesz. – J.D. ściął zakręt trochę za ostro. Burza rozpętała się na dobre, a deszcz walił w szyby.

– A ty chciałbyś przekonać mnie, że popełniam błąd, tak?

– Miałbym szansę? – Obrzucił ją szybkim spojrzeniem, pobudzając przyspieszony puls do galopu.

– Żadnej.

– No właśnie.

Światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu omiotły kabinę pikapa zimnym, białym blaskiem, przez chwilę uwydatniając profil J.D. Tiffany odwróciła głowę. Nie chciała patrzeć na tę twarz, uosabiającą męski urok. Samochody minęły się i znów zapadła ciemność.

– Myślę, że to będzie twój pogrzeb – rzekł, pstrykając zapalniczką.

– Chciałeś chyba powiedzieć: wesele.

– Jak wolisz.

Przed nimi zamigotały światła Portland. Tiffany patrzyła, jak J.D. zapala papierosa z paczki leżącej przy szybie. Zaraz wyskoczy z auta i ucieknie jak najdalej od tego cholernego brata Philipa, który ośmiela się traktować ją z taką pogardą. Czy ją cokolwiek obchodzi, co sobie ten typek myśli? Najważniejsza była miłość, która łączyła ją z Philipem.

– Wiesz, J.D., mógłbyś się odrobinę postarać i zaakceptować nasz związek – powiedziała w końcu. On otworzył okno. Zapach dymu zmieszał się ze świeżym wilgotnym powietrzem. – Nie powinniśmy stać po przeciwnej stronie barykady.

– Uważasz, że jestem twoim przeciwnikiem?

– Właśnie.

– A czego byś chciała? Żebym był milszy? – Wydmuchnął dym z obu nozdrzy naraz, jak smok.

– Nieźle by było na początek.

– Naprawdę? – mruknął drwiąco, ostro biorąc zakręt. – Na ile milszy?

Tiffany w milczeniu policzyła do dziesięciu i dopiero potem podjęła rozmowę.

– Słuchaj, J.D., przestań się zgrywać, dobrze? Zachowujmy się jak normalni ludzie.

– A po co?

– Bo mamy być jedną rodziną.

– Jeżeli o mnie chodzi, to mam po dziurki w nosie rodzinnego ciepełka – powiedział, rzucając jej spojrzenie, które stopiłoby granit. Skręcił w stronę mostu Selhrood. Gdy przejeżdżali przez czarne wody rzeki Willamette, J.D. wyrzucił niedopałek przez okno. Rozżarzony punkcik zgasł w ciemnościach jak spadająca gwiazda.

– Czy możesz mi powiedzieć, za co mnie aż tak nie lubisz? – spytała Tiffany, gdy krążyli już ulicami miasta. Postanowiła jednym cięciem rozwiązać ten gordyjski węzeł.