Tylko spokojnie, za wszelką cenę muszę zachować spokój, powtarzała sobie w myślach Tiffany. Jej dłonie zacisnęły się na kierownicy niczym żelazne szpony, a po kręgosłupie ściekała ciurkiem strużka zimnego potu. Nie wolno mi go przedwcześnie osądzać, nie wolno go oskarżać, tylko wysłuchać.
– Rozumiem. Co Miles chciał zrobić z tymi kluczami?
– Nie wiem. – Stephen był blady jak płótno, ale czuła, że teraz mówi prawdę.
– Może zamierzał ukraść jeden z samochodów z kolekcji pana Wellsa?
– A kto go tam wie. W każdym razie ja mu nie chciałem dać tych kluczy.
– Bogu dzięki. – Tiffany westchnęła z ulgą. Zatrzymała samochód przed sklepem z narzędziami, ponieważ planowała kupić gwoździe i piłę, ale w tej sytuacji szybko zmieniła zamiar. – Jedźmy na policję. Powtórzysz sierżantowi Pearsonowi to wszystko, co mi przed chwilą powiedziałeś.
– Nie ma mowy.
– Owszem, jest – odparła stanowczo Tiffany. – Nie czas stroić fochy, to zbyt poważna sprawa. – Poczekała na zmianę świateł i skręciła w prawo. Posterunek mieścił się w starej dzielnicy, niedaleko parku. Stephen niespokojnie wiercił się na siedzeniu.
– Mamo, błagam, nie każ mi tam iść.
– Nie masz wyboru, synu.
– Miles mnie zabije.
– Nie dramatyzuj – powiedziała, choć doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo nieobliczalny i niebezpieczny potrafi być Dean junior. Zasłużenie cieszył się złą reputacją. Frustracje związane z wiekiem dorastania i złą sytuacją rodzinną wyładowywał w agresji. – Poradzę sobie z Milesem.
Stephen zesztywniał, gdy w polu widzenia pojawił się gmach sądu. Stary, obszerny budynek z czerwonej cegły miał trzy piętra i mieścił wiele różnych miejskich instytucji: sąd okręgowy, biuro burmistrza i cały magistrat, bibliotekę oraz, naturalnie, posterunek.
– Nienawidzę tego miejsca – oświadczył. Tiffany sprawnie zaparkowała samochód.
– I bardzo dobrze, na przyszłość go unikaj. Żądam od ciebie programu minimum – żebyś się nie pakował w kłopoty.
Tiffany wyciągnęła z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła do Ellie, aby uprzedzić ją, że wrócą trochę później, niż się umawiała, ponieważ pojechali na policję.
– Ojej! – zmartwiła się Ellie, która uważała dzieci Tiffany za aniołki i nie mogła zrozumieć, dlaczego ktokolwiek może mieć pretensje do Stephena. – Tylko dopilnuj, kochana, żeby mu nie kazali mówić tego, czego sam nie zechce.
– Dobrze – obiecała Tiffany.
– U nas wszystko jest w najlepszym porządku.
– Cieszę się. – Tiffany schowała telefon. – No, idziemy, synu – powiedziała i otworzyła drzwi. Stephen zwlekał i marudził. Tiffany była już w połowie drogi do budynku, gdy nagle dostrzegła nadchodzącą z naprzeciwka młodszą ze swych przyrodnich sióstr.
– Tylko tego mi brakowało – westchnęła.
– Co jest? – zainteresował się Stephen, który szedł za Tiffany z pochyloną głową. Gdy zobaczył zbliżającą się energicznym krokiem rudowłosą Katie Kinkaid, jęknął tylko: – No, nie!
– Tiffany! – zamachała do nich uradowana spotkaniem Katie. Miała na sobie beżowe spodnie, dopasowaną do nich marynarkę khaki i białą koszulkę. Wysokie obcasy jej sandałów głośno stukały o asfalt. Pod pachą ściskała przepastną skórzaną torbę.
– To twoja siostra, mamo? – szeptem upewnił się Stephen.
– Jedna z dwóch.
– Ta druga to Księżniczka?
– Nie nazywaj tak Bliss.
– Sama tak na nią mówisz.
– Wiem, wiem. Teraz bądź cicho – syknęła, rozciągając usta w sztucznym uśmiechu. – Cześć, Katie.
– Cześć! – rzuciła wesoło Katie.
– Ojej, co ci się stało? – spytała, patrząc z bliska na pokancerowaną twarz Stephena.
– Nic – odburknął chłopiec niezbyt grzecznie.
– Nie wygląda to wcale na „nic” – pokręciła głową Katie.
– Bójka w Minimarcie – wyjaśniła lapidarnie Tiffany.
Oczy Katie zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
– Biłeś się? Powinnam o tym napisać w gazecie. W dodatku niedzielnym prowadzę kącik porad, a także kronikę wypadków. Policjanci udostępniają mi swoje raporty. Już rano dowiedziałam się o tym, co wydarzyło się w Minimarcie, tyle że bez nazwisk. – Katie delikatnie dotknęła policzka Stephena. Chłopak syknął z bólu. – Oczywiście wystarczyłoby się przejść na kawę do Millie. Ona wie wszystko – dodała.
– Opiszesz to w gazecie? – Stephen był wyraźnie przestraszony.
– Nie muszę. Jak ci mówiłam, raport był bez nazwisk. Tym razem miałeś szczęście, mały… No, może nie całkiem, sądząc po rozmiarach tego siniaka. Założę się, że boli jak diabli.
– Trochę – burknął Stephen. Trudno się dziwić, że nie był w nastroju do towarzyskich pogawędek.
– Na drugi raz lepiej uważaj, dobrze? – Katie poprawiła pasek torby i zwróciła się do Tiffany. – Słyszałam, że rano był u ciebie John.
– Owszem, wpadł koło dziewiątej – odparła Tiffany, siląc się na obojętność.
– Uprzedzałam go, że niczego nie wskóra.
– Tak mu powiedziałaś?
– Każdy żyje jak chce i potrafi, Tiffany. Ja oczywiście wybieram się na ich wesele, chociaż nie całkiem mi się ten pomysł podoba. To moi rodzice. Uznali, że pora zalegalizować swój związek i nie widzę w tym nic złego. Jeżeli ma im to w czymś pomóc, stworzyć poczucie bezpieczeństwa… Zresztą, co ma być, to będzie.
– Rozumiem cię. – Tiffany pozazdrościła Katie jej postawy. Sama nie potrafiła traktować tej sprawy z dystansem. Poranna wizyta ojca nie przyczyniła się do zmiany stanowiska Tiffany. Przeciwnie, uzmysłowiła jej, że nadal żywi do ojca żal i niechęć.
– To fajnie. Chciałabym, żeby mama była szczęśliwa.
– Sądzisz, że małżeństwo ją uszczęśliwi?
– Czas pokaże. W każdym razie ja nie widzę powodu, żeby psuć im nastrój w tak uroczystym i ważnym dniu. Wprawdzie John to gałgan, trudno zaprzeczyć… – Urwała, rzucając niespokojne spojrzenie na chłopca. Tiffany jednak natychmiast rozwiała jej wątpliwości.
– Stephen wie o wszystkim.
– Zatem wie, że jego dziadek ma na sumieniu niejeden grzech, ale teraz chciałby za nie zadośćuczynić. Moim zdaniem należy dać mu szansę.
– Mam inne zdanie na ten temat.
– Twoje prawo. Wydaje mi się jednak, że najwyższa pora zapomnieć o tym, co wydarzyło się w przeszłości.
– Mnie na to nie stać – z goryczą powiedziała Tiffany, czując jednak drobne ukłucie żalu i wstydu.
– Nie przejmuj się. Postąpisz tak, jak będziesz uważała. Wiesz, co dla ciebie jest najlepsze, w końcu jesteś dorosła. Powiem ci tylko, że na weselu może być wesoło. Wielki ogrodowy bankiet w Cawthorne Acres. Bajka! Jeśli nie planujesz nic specjalnego, to czemu nie miałabyś przyjść na tańce? Będzie mój syn Josh, którego Stephen pewnie zna ze szkoły. Josh byłby zachwycony, gdyby mógł poszaleć na balu z rówieśnikami.
Tiffany nie umiała znaleźć stosownej wymówki, a z drugiej strony nie chciała się wdawać w spory z Katie.
– Zastanowię się – obiecała wymijająco.
– Zrób to. – Katie spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. – Cholera, już jestem spóźniona. Cześć! – Ruszyła szybkim krokiem do starego kabrioletu. Ze zgrzytem i warczeniem, w kłębach spalin opuściła parking, machając im na pożegnanie.
– Uff! – odsapnął Stephen, obserwując, jak samochód Katie znika za rogiem.
– Ta dziewczyna wie, czego chce – skomentowała rozmowę Tiffany, mrużąc oczy od słońca. – Przez tyle lat nie miałam pojęcia, że jesteśmy spokrewnione. Dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, gdy się tu przenieśliśmy.