– Stephen, czy ty potrzebujesz adwokata?
– Nie – rzucił pospiesznie. Zbyt pospiesznie.
– Jesteś pewien? – Tiffany starała się nie okazywać zaniepokojenia. Nie wolno mi, nie wolno go naciskać, powtarzała sobie w duchu.
– Byłem ciekawy, dlatego spytałem. To chyba nie zbrodnia, co? – Stephen zaczerwienił się i znów zmienił radiową stację. Przymknął oczy, gdy po zapowiedzi spikera rozległa się najnowsza kompozycja jego ulubionego zespołu.
Nie wolno mi go męczyć, przekonywała się w milczeniu Tiffany. Spokojnie i wolno jechała przez miasteczko, próbując odzyskać wewnętrzną równowagę. Wszystko będzie dobrze. Na pewno. Stephen popełnił błąd, ale przecież jest porządnym i uczciwym chłopcem. Trzynastolatkiem osieroconym przez ojca i zestresowanym przez ostatnie wydarzenia. Po raz pierwszy od czasu przeprowadzki Tiffany zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno było to rozsądne posunięcie. W Portland, wśród kolegów znanych od dzieciństwa, z pewnością nie popadłby w takie tarapaty. Teraz był śmiertelnie przerażony, czuła to przez skórę. Ona sama również.
J.D. nie potrafił się skupić. Siedział przy stoliku w swoim pokoju i bezmyślnie przerzucał dokumentację, którą dostarczył mu agent nieruchomości. Miał do wyboru około sześciu gospodarstw, które pasowały do ostatniego projektu jego ojca. Odkręcił termos i nalał sobie do kubka wystygłej kawy. Krzywiąc się na jej cierpki smak, dolał kupionej w tym celu whisky.
Rzadko miał kłopoty z koncentracją. W szkole średniej, mimo iż mało czasu poświęcał nauce, bez trudu zaliczał kolejne sprawdziany i przechodził z klasy do klasy. College przeszedł śpiewająco, a potem mógł sobie pozwolić na pracę w pełnym wymiarze i jednocześnie wieczorowe studia prawnicze. Gdy po uzyskaniu dyplomu zdobył posadę w dużej kancelarii w Seattle, potrafił godzinami czytać w bibliotece o precedensowych przypadkach i osiemnastogodzinny wysiłek umysłowy nie stanowił dla niego żadnego problemu. Wystarczały mu cztery godziny snu na dobę. Wyspecjalizował się w sprawach cywilnych – te były najbardziej dochodowe. Tropił nadużycia w szpitalach, korporacjach i towarzystwach ubezpieczeniowych – wszędzie tam, gdzie się najczęściej zdarzały.
Nie zbaczał z obranej drogi, nie gubił raz wytyczonego celu. Zawsze był perfekcyjnie przygotowany do rozprawy. Zawsze gotów, jak dobry skaut. Nic go nie rozpraszało. Kobiety, z którymi sypiał, traktował użytkowo, bez przywiązania i zbędnych sentymentów. Z żadną nie umawiał się dłużej niż przez kwartał. Żadna nie wzbudziła w nim cieplejszych uczuć, z jednym tylko wyjątkiem. Czuł nieodpartą słabość do żony rodzonego brata. Tiffany Nesbitt Santini była jedyną przegraną sprawą w jego życiu. Jedynym wyjątkiem, który potwierdzał regułę.
Klnąc pod nosem, J.D. pociągnął spory łyk kawy z whisky i nareszcie poczuł, że jego żołądek ogarnia błogie ciepło. Tak, tak, Tiffany spodobała mu się od pierwszego wejrzenia i zupełnie nie umiał sobie z tym poradzić. Dlaczego aż tak go wzięło? Nie miał pojęcia. A może szło nie tylko o to, że Tiffany wyjątkowo go pociągała? Może w grę wchodziła chęć rywalizacji z bratem? Cała miłość rodziców spływała na Philipa, pierworodnego syna, którego wprost uwielbiali. J.D. zależało na akceptacji rodziców i źle znosił pozostawanie na drugim planie. Chciał zwrócić ich uwagę na siebie, tylko że robił to w nieumiejętny sposób i co i rusz popadał w tarapaty. W dodatku odkrył, że ten stawiany na piedestale starszy brat jest w gruncie rzeczy krętaczem i lekkoduchem.
Gdy Philip porzucił pierwszą żonę i dzieci, J.D. dostał szału. Gdyby tylko mógł, sprałby starszego brata na kwaśne jabłko za ich wszystkie krzywdy. Odkrył, że Philip wdał się w romans z inną kobietą, a przy tym zaczął się coraz bardziej hazardować. Zatracił całkowicie poczucie odpowiedzialności. Tak czy inaczej, tuż po rozwodzie Philip porzucił swoją kochankę i zajął się Tiffany, w opinii J.D. dziewczyną o wiele za młodą i za naiwną jak na małżeństwo z kimś takim jak Philip. Rodzina od początku uznała ją za osobę wyrachowaną, zainteresowaną jedynie majątkiem narzeczonego. Czas pokazał, że wytrwała przy Philipie, urodziła mu dwójkę dzieci i z tego, co wiedział J.D., nigdy w życiu go nie zawiodła.
Z dołu rozległy się dźwięki gitary. To Stephen niezbyt umiejętnie usiłował wygrać jakąś melodię. J.D. ze złością wcisnął papiery do teczki. Przy okazji natknął się na kopertę z prawem własności domu. To był prawdziwy problem, z gatunku tych nie do rozwiązania. Właścicielem trzech czwartych posesji był jego ojciec. To on wysłał J.D., by sprawdzić, czy pensjonat prowadzony przez Tiffany działa jak należy i czy może przynosić dochód. Carlo Santini wcale nie chciał na siłę wyrzucać na bruk synowej i swych wnuków z miejsca, które ona mylnie uważała za swoją własność. Zamierzał jedynie się dowiedzieć, czy dom jest wart dalszych inwestycji, czy może raczej należałoby go sprzedać. Carlo pragnąłby ulokować Tiffany i jej dzieci gdzieś bliżej rodzinnej siedziby w Portland, szczególnie że starsze dzieci Philipa nie utrzymywały bliskich kontaktów z dziadkami, a J.D. najwyraźniej nie kwapił się do żeniaczki. Senior rodu kochał swoje wnuki, ale nie potrafił przekonać się do Tiffany, czemu niejednokrotnie dawał wyraz w rozmowie z J.D.
J.D. rozmasował obolałe udo i spojrzał na zegarek. Minęła dziesiąta. Nie chciał i nie potrafił dłużej czekać. Wypił ostatni łyk kawy i otarł usta. Stephen przestał już dręczyć instrument i w całym domu zapanowała cisza. J.D. podszedł do okna i spojrzał przez wymyte do błysku szyby.
Nad bujnym listowiem drzew otaczających podwórze dostrzegł kilka gwiazd, błyszczących jaśniej niż światła miasteczka. Nisko na niebie wisiał księżyc w pełni. J.D. wychylił się i wówczas przy trawniku dostrzegł Tiffany. Wiatr igrał z jej lekką białą bawełnianą sukienką, od czasu do czasu kusząco owijając ją wokół nagich nóg. Nie wiedziała, że jest obserwowana, więc zachowywała się zupełnie swobodnie. Pochylała się po kolei nad każdym z rządków bujnych petunii, geranium i bratków, rozrzuconych nieregularnie po trawniku i skrapiała wodą wysuszoną ziemię. Towarzyszył jej zwinny czarny Węgielek, zmysłowo ocierający się o nagie łydki swej pani. Boże, ile w niej było piękna!
J.D. nie mógł już dłużej czekać. Wziął butelkę miejscowego caberneta, kupioną przed południem, i ruszył ku schodom. Trudno, tym razem musiał poprzeć konkurencję. Schody trochę skrzypiały, na półpiętrze było cicho i niemal ciemno – palił się tylko jeden kinkiet. J.D. przyspieszył kroku, by jak najprędzej znaleźć się na parterze. W kuchni cicho grało radio, a jedynym oświetleniem była świeca w szklanym kloszu, stojąca na stole. Otworzył kredens i kilka szafek, nim znalazł kieliszki. Wyjął dwa z nich, na korkociąg natrafił w podręcznej szufladzie z otwieraczami i nożami.
Bezszelestnie wyszedł na werandę. Tiffany była teraz w pobliżu wozowni. Napełniała właśnie wodą plastikową konewkę, by podlać kępki maciejki posadzone w balkonowych skrzynkach. J.D. zszedł ze schodków dopiero wtedy, gdy podniosła głowę i dostrzegła go.
– Och, ale mnie przestraszyłeś, Jay – powiedziała, rozpoznając go w półmroku. Otarła ręce z wody i zbliżyła się do niego. Zmusił się, żeby nie patrzeć głodnym wzrokiem na jej piersi i ramiączko stanika, wysunięte przypadkiem spod dekoltu. Najgorsze, że chodząc, w tak kuszący sposób poruszała biodrami, że nie dało się tego nie zauważyć.
– Przyniosłem fajkę pokoju – rzekł, wyciągając butelkę z winem.
– Po co? – spytała, stając tylko o krok od niego.
– Na zgodę. Przecież się trochę poprztykaliśmy.
Tiffany pokręciła głową i roześmiała się cicho. Zabrzmiało to jak najpiękniejsza melodia.