Выбрать главу

– Co jest, do diabła? – zaklął Philip, ciągnąc kierownicę w swoją stronę.

– Przestań! Niee!

Samochód przemknął dosłownie o centymetr obok ogromnej ciężarówki.

– Tiffany! Puść kierownicę! Hamulce, czemu nie hamujesz?! Ratunku!

– Próbuję!

– Mamo! – Z tylnego siedzenia dobiegł wylękniony głos Stephena.

Tiffany zdołała wprawdzie minąć kabinę kierowcy, ale długi kontener, ciągnięty przez TIR-a, siłą bezwładności potrącił tylni błotnik ich samochodu. Chciała zatrzymać auto, ale niefortunnie trafiła na fragment oblodzonej powierzchni szosy. Samochód stuknął z całą siłą w barierkę, przerwał ją i zaczął się staczać po zboczu.

– Boże! – jęknął Philip. Tiffany wrzeszczała z przerażenia, Christina zanosiła się szlochem.

– Nie, nie, nie nie! – mamrotał mechanicznie Stephen, podczas gdy samochód staczał się coraz szybciej. Hamulce nie działały, koła kręciły się jak szalone.

– Zatrzymaj się! Hamuj, na Boga!

Bang! Trafili w jakąś twardą przeszkodę. Przednia szyba prysła w jednej sekundzie, a pasażerów zasypały drobiny szkła. Samochód okręcił się jak bąk, a potem znów zaczął spadać.

– Mamuniuu!

– Jestem, kochanie!

– Rób coś, na Boga!

Spadali coraz szybciej.

– Zatrzymaj wóz, do diabła!

– Nie mogę! – Tiffany zauważyła strumień, płynący na dnie kanionu. Srebrna woda połyskiwała złowieszczo. – O mój Boże…

Auto wpadło jak bomba do szerokiego koryta. Lodowata woda wdarła się do kabiny przez wybitą przednią szybę.

– Wyłaźcie! – krzyknęła, mocując się z pasem bezpieczeństwa.

– Mamo! Tato! – Stephen rozpaczliwie wzywał na pomoc rodziców, miotając się na tylnym siedzeniu. Christina płakała. Philip klął. Spieniona woda zalała wnętrze samochodu.

– Uciekajcie! Wychodzimy! – zakomenderował Philip. Jego krzyk mieszał się z histerycznym płaczem dzieci. – Tiffany, na miłość boską, uciekaj na brzeg. – Philip szarpał się z własnymi drzwiami. Tiffany wciąż jeszcze nie zdołała odpiąć pasa. – Ja się zajmę dziećmi.

– Nie mogę wyjść! – W głosie Stephena brzmiała panika. Dokoła było ciemno i potwornie zimno. Woda bulgotała i pieniła się, podchodziła coraz wyżej.

Tiffany wciąż mocowała się z pasem. Philipowi pierwszemu udało się wydostać z auta. Teraz usiłował otworzyć drzwi dzieci.

– Christina, trzymaj się mnie! Stephen, spróbuj otworzycie drzwi!

Tiffany miała kompletnie zgrabiałe palce, klamra pasa nareszcie puściła. Otworzyła drzwi i wpadła po pas w wartki nurt. Stopy ślizgały jej się na mokrych otoczakach, ale zawróciła ku samochodowi, walcząc z prądem. Modliła się gorąco, by całej rodzinie udało się ujść z życiem. Mimo że z trudem się poruszała, zdołała odnaleźć klamkę tylnich drzwi. Nie puszczały.

– Nie mogę wyjść! – Stephen był na granicy histerii.

– Odblokuj zamki! – krzyknął Philip. Tiffany nie widziała go, lecz słyszała, jak rozpryskuje lodowatą wodę. Christina płakała cicho.

– Wyłaź przodem – nakazała synowi, przekrzykując burzliwy łoskot wody. Samochód był już zanurzony prawie po dach. – Szybciej! – wyczuła raczej, niż zobaczyła, że Stephen wpełza przez oparcie na przednie siedzenie i opuszcza auto drzwiami, które udało jej się wcześniej otworzyć. Złapała go za ramię. Przylgnął do niej całym ciałem, roztrzęsiony i szczękający zębami.

– Christina! – zawołała.

– Mam ją. – Z oddali dobiegł stłumiony głos Philipa.

– Dobrze! Trzymaj się mnie, idziemy do brzegu! – krzyknęła wprost do ucha Stephena, choć nie miała pojęcia, gdzie ten brzeg się znajduje i jak głęboki jest strumień. Może nawet rzeka, jak pamiętała z mapy.

– Tędy – wykrztusił Stephen, przechodząc na drugą stronę auta, gdzie o mało nie porwał go prąd.

– Philip! Philip! – nawoływała Tiffany. Nie było odpowiedzi. O Boże, czyżby utonął? Razem z maleństwem? – Philip, odezwij się! – Gdzie on się podział? Tiffany przystanęła na chwilę, nasłuchując uważnie. Niestety, słyszała tylko nieprzerwany, dudniący szum wody. – Philip!

– Tato!

– Tato ratuje Christinę, nie martw się – pocieszyła syna, choć sama umierała ze strachu. Co się stało z jej mężem? Co się stało z malutką córeczką? Gdzie byli? Boże, Boże, ocal ich, błagam, powtarzała w myślach.

– Co robić, mamo? – Stephen mówił z trudem, zęby mu szczękały. Wokół żadnych znaków życia. Niedobrze.

– Spróbujemy wydostać się na brzeg – odparła.

– Ale gdzie mamy iść?

Gdyby to wiedziała. Rozpaczliwie rozglądała się dookoła, próbując coś wypatrzyć w otaczających ciemnościach. Otaczał ich atramentowy, zimny i przerażający mrok. Nie wiedziała, czy stoją pośrodku rzeki, czy blisko brzegu. Trwanie w jednym miejscu równało się śmierci. Musieli zacząć się ruszać, by nie zamarznąć.

Tylko dokąd iść?

– Mamo, strasznie mi zimno.

– Wytrzymaj, synku, to nie potrwa długo. – Tiffany nie potrafiła określić, od kiedy stali po pas w wodzie. – Philip! – zawołała. Z oddali usłyszała jakieś ludzkie głosy. – Słuchaj, Stephen! – Spojrzała w górę i zobaczyła pełgające światło latarki.

– Hej tam? – zawołał jakiś męski głos. – Jest tam kto?

– Ratunku! Pomocy! Wyciągnijcie nas!

– Spokojnie, już do was idziemy!

Obcy głos wlał otuchę w jej serce. Kurczowo trzymając się klamki samochodu, Tiffany objęła Stephena i modliła się, by Philipowi i Christinie nic złego się nie stało. Z przebiegu godzinnej akcji ratunkowej nie zapamiętała niczego. Oboje z synem zemdleli. Gdy tylko ocknęła się w szpitalu w Portland, zapytała z lękiem o dzieci. Z ulgą dowiedziała się, że oboje żyją. Philip, któremu udało się uratować Christinę, zmarł w drodze do szpitala. Mimo wysiłków, nie udało się go reanimować.

Po wyjściu ze szpitala, wciąż w stanie szoku, Tiffany musiała sama zorganizować pogrzeb. W długim i męczącym nabożeństwie wzięła udział rodzina Philipa. I tak Tiffany została wdową z dwójką dzieci. Spięty, poważny J.D. siedział obok niej w ławce, oddzielając ją tym samym od rodziców. Choć nic nie mówił, nie składał kondolencji i nie pocieszał jej, stanowił żywą tarczę chroniącą przed atakiem ze strony Santinich. Oczywiście nie na wiele to się zdało. Ojciec Philipa, Carlo, przez całą mszę świdrował Tiffany wściekłym, oskarżycielskim wzrokiem. Z kolei teściowa w ogóle na nią nie spojrzała, udając, że synowa dla niej nie istnieje.

Obok Frances siedziała w ławce Karen, pierwsza żona Philipa. Niska, pulchna blondynka o wielkich niebieskich oczach porcelanowej lalki łkała głośno i demonstracyjnie, uczepiona ramienia byłej teściowej. Ona także, podobnie jak Carlo, co chwila obrzucała niechętnym spojrzeniem kobietę, która zastąpiła ją u boku męża. Starsze dzieci Philipa, już nastolatki, wydawały się tak obojętne i znudzone, jakby uroczystość pogrzebowa w ogóle ich nie dotyczyła.

Podczas mszy Tiffany obejmowała ramionami swoje dzieci. Christina siedziała na jej kolanach, a Stephen, blady i bez życia, tuż obok na ławce. Tiffany zdawała sobie sprawę, że cały klan Santinich obwiniają o śmierć Philipa. To ona nalegała na weekendowy wypad na narty. To ona siedziała za kierownicą i nie potrafiła ustrzec rodziny przed wypadkiem.

Po mszy cała rodzina i przyjaciele zmarłego zgromadzili się na stypę w winnicy McMinnville. Tiffany czuła się potwornie samotna i opuszczona, jak nigdy w życiu. Ludzie traktowali ją z chłodną, bezduszną uprzejmością. Zdawało się jej, że zgromadzenie ciągnie się w nieskończoność, jak wyrafinowana tortura. Tiffany marzyła tylko o tym, by zaszyć się w mysiej norze i w spokoju lizać rany. Sama musiała uporać się z żałobą po Philipie i zaplanować przyszłość swoją i dzieci.