„Tak mi przykro z powodu twojej straty”, „To tragedia, prawdziwa tragedia”, „Doprawdy nie wiem, jak Carlo sobie bez niego poradzi. A Frances… postarzała się biedaczka o dziesięć lat”, „Tobie i dzieciom życzymy wszystkiego najlepszego”. Po tych kilku uprzejmych zdaniach, wygłoszonych przez żałobników z szacunku dla rodziny Santinich, wszyscy się od niej oddalili, w małych, zaprzyjaźnionych grupkach plotkując i komentując okoliczności wypadku. Ten i ów obrzucał ją wymownym spojrzeniem – była w nim litość blisko granicząca z nienawiścią.
Tiffany przez blisko dwie godziny udawało się zachować kamienną twarz. Wypiła jednak za dużo wina, więc walczyła ze łzami, gdy nagle za jej plecami odezwał się znajomy głos.
– Wyjdźmy stąd. Wydaje mi się, że masz dość na dzisiaj.
Gdy odwróciła głowę, zobaczyła, że J.D. trzyma już w pogotowiu jej płaszcz i ubrania dzieci. Zdobyła się na słaby uśmiech i pokręciła przecząco głową.
– Dziękuję, mam samochód.
– Wiem – powiedział, delikatnie wyjmując jej z dłoni pusty kieliszek. – Będzie lepiej, jeśli to ja poprowadzę. – Po raz pierwszy wydał jej się prawdziwie szczery i serdeczny. – To był dla ciebie ciężki dzień.
– Amen – dokończyła Tiffany i nie spierała się z nim dalej. Zgarnęła Stephena i Christinę, po czym wręczyła J.D. kluczyki do samochodu. Podczas drogi do domu przymknęła oczy, wdzięczna, że ktoś się wreszcie o nią zatroszczył. Nawet jeśli był to tylko niezbyt sympatyczny szwagier.
Dom jej i Philipa mieścił się w północno-zachodniej części Portland. Gdy wreszcie dojechali na miejsce, Tiffany od razu położyła dzieci do łóżek, a potem, zupełnie wyczerpana wydarzeniami dnia, zeszła do kuchni, by podziękować J.D.
– Braterski obowiązek – odpowiedział na jej konwencjonalną formułkę.
– Grubo ponad normę, jeśli chcesz znać moje zdanie. – Tiffany nalała sobie kieliszek wina, choć już porządnie kręciło jej się w głowie. Nie mogła i nie chciała uprzytomnić sobie, że została wdową. Samotną kobietą, którą czekała niepewna przyszłość. Jej życie rodzinne, tak dotąd uporządkowane i zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, legło w gruzach. Jutro jawiło jej się jak jedna niewiadoma. – Napijesz się ze mną? – zaproponowała J.D.
– Chyba dość już wypiłem.
– Ja też, i co z tego? – Tiffany pociągnęła duży łyk pierwszorzędnej klasy pinot noir z ubiegłorocznych zbiorów Santinich. Czując śmiertelne znużenie, zrzuciła pantofle na wysokich obcasach i zaczęła masować sobie zesztywniały kręgosłup.
– Położę cię do łóżka.
– Nie musisz. Sama trafię.
– Wiem, ale nie kłóć się. – J.D. spojrzał na butelkę. – Czy w szpitalu nie zapisali ci jakichś środków uspokajających?
– Zapisali, ale nie brałam.
– To teraz też nie bierz. Nie bierz, póki nie wytrzeźwiejesz.
– Jestem trzeźwa – stwierdziła z pijackim uporem i opróżniła kieliszek do dna.
– Chodź. Zaprowadzę cię do sypialni.
– Nie potrzebuję żadnej pomocy – skłamała bełkotliwie. Chciała zachować niezależność do samego końca. Niech już ten Santini pójdzie, wtedy będzie sobie mogła pozwolić na płacz.
– Rozumiem.
Tiffany wstała i chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku schodów na górę. Potknęła się i o mało nie upadła. J.D. podtrzymał ją i westchnął ciężko.
– Chodź, dziewczyno, pozwól sobie pomóc. Ja wiem, jak ci ciężko.
Te ciepłe słowa, tak nieoczekiwane z jego strony i tak szczere, zbiły ją z tropu i stępiły czujność. Jego dobry, życzliwy uśmiech sprawił, że po raz pierwszy od chwili złożenia Philipa do grobu w jej oczach zakręciły się łzy.
– Ja… Ja sobie poradzę – wyjąkała bezradnie.
– Wszyscy tak myślą. Jesteś bardzo przekonująca.
– Ale ja naprawdę…
– Jasne.
Tiffany znów się zachwiała. J.D. schwycił ją w porę i uniósł na rękach, jakby ważyła tyle co piórko.
– Chodź, malutka, pójdziemy spać.
Wniósł ją na piętro, a potem przeniósł długim korytarzem do sypialni, którą dzieliła z Philipem. Tam położył ją ostrożnie na łóżku i odgarnął włosy z twarzy.
– Nie przejmuj się. W takiej chwili każdy ma prawo się załamać.
Po słowach J.D. broda Tiffany zaczęła spazmatycznie drgać, a z oczu puściły się strumienie łez.
– Byłaś jego żoną.
– Tak mi go brakuje.
– To naturalne.
– O mój Boże. – Tiffany otarła oczy i westchnęła głęboko. – Tak się boję, co będzie dalej.
Patrzył na nią dłuższą chwilę bez słowa, po czym, pod wpływem nagłego impulsu, zdjął marynarkę i położył się obok niej na łóżku.
– Wszystko będzie dobrze – wyszeptał jej do ucha, obejmując mocno.
Tiffany rozszlochała się w ramionach J.D, który wciąż szeptał tak bardzo potrzebne słowa pocieszenia, współczucia i otuchy. Zrozpaczona, roztrzęsiona pozwoliła się utulić i dzięki temu zapadła w ozdrowieńczy sen, konieczny w stanie krańcowego, fizycznego i psychicznego wyczerpania, w jakim znajdowała się od wielu dni. Wypłakała się na jego piersi, tak że gors koszuli miał całkiem przemoczony i uwalany czarnymi smugami tuszu do rzęs.
Gdy zasnęła, J.D. nakrył ich oboje kołdrą. Tiffany ocknęła się w środku nocy. Głowa jej pękała. Odwróciła się i wówczas napotkała głębokie, wyczekujące spojrzenie jego ciemnoszarych oczu. Nie mówiła nic. Nie było takiej potrzeby. Pocałował ją delikatnie. Raz. Drugi. Trzeci, i wówczas coś się w niej ostatecznie przełamało. Oddała mu pocałunek, bardzo długi i namiętny. Jego wargi z czułością pieściły jej usta, ręce z miłością pieściły ciało.
Nie spytał o zgodę, a ona nie protestowała.
Pieścili się, dotykali i głaskali, szukając wytchnienia, relaksu i pocieszenia. W akcie fizycznej miłości dopełniła się ich wspólna żałoba.
A potem wszystko minęło jak sen. Przyjazną i pełną miłości noc rano zastąpiło dojmujące poczucie winy.
Po pamiętnej nocy J.D. zniknął i nigdy się już do niej nie odezwał. Nie dzwonił, nie wpadał, nie pisał. Tiffany przeniosła się wraz z dziećmi do Bittersweet i do czasu, kiedy się niespodziewanie zjawił i wynajął pokój na górze, nie miała od niego żadnych wiadomości. Uznała, że krótki epizod, który razem przeżyli, powinien odejść w niepamięć. Że była to życiowa pomyłka, głupia przygoda tej jednej pijanej nocy.
Teraz zrozumiała, że jest zupełnie inaczej. I umierała ze strachu, co jeszcze się wydarzy.
ROZDZIAŁ 8
Powtarzam ci, że świetnie sobie radzi – mówił J.D. Od piątku miał w swoim pokoju telefon i wreszcie zdecydował się zadzwonić do ojca.
– Co to za matka?! Żadna z niej matka! – krzyknął w odpowiedzi Carlo. Na chwilę jego głos złagodniał i J.D. usłyszał, jak mówi do żony: – Nie, dziękuję za sok, Frankie. Nie będę go pił. Wystarczy grzanka i kawa. Po mszy jestem umówiony na obiad.
– Mylisz się, tato. – J.D. także teraz, jak wiele razy przedtem, nie bał się przeciwstawić ojcu.
– Mylę się co do Tiffany? Co ty powiesz?! – sarknął zgryźliwie Carlo. – Opowiadaj, czego się dowiedziałeś.
– Ona kocha swoje dzieci.
– Tyle że nie potrafi się nimi zająć. Stephen ma kłopoty z policją, tak czy nie?
– Nic poważnego – zbagatelizował sprawę J.D. Nie widział powodu, by wprowadzać ojca w całą awanturę wokół zniknięcia Isaaca Wellsa. Przynajmniej na razie, póki nie ma konkretnych dowodów, że Stephen jest w nie zamieszany. J.D. postanowił zająć się rodzinnymi sprawami na swój sposób. – Tiffany nie żyje się łatwo, ale radzi sobie nad wyraz dobrze.
– Pewnie. – Carlo nie krył sarkazmu. – Co się tam dzieje, J.D., powiesz mi, do diabła, czy nie? A może ta czarownica i na ciebie rzuciła urok, jak wcześniej na twojego świętej pamięci brata, co?