Выбрать главу

Żebyś tylko wiedział, jaki urok, tato, pomyślał J.D. A głośno powiedział:

– Relacjonuję ci tylko uczciwie to, co zaobserwowałem.

– Dobrze, ale pamiętaj, że gdyby nie ta wredna wiedźma, twój brat żyłby do dzisiaj.

– Nikt z nas nie może tego wiedzieć, tato. – J.D. nie był na tyle głupi, żeby przyłączać się do oskarżeń ojca. Od początku nie winił Tiffany. Rozumiał, że ojciec znajduje ujście dla rozpaczy, oskarżając ją o śmierć pierworodnego syna.

– Coś mnie tu dziwi, synu – powiedział Carlo. – Jesteś tam ledwo tydzień i już stoisz murem za tą kobietą – westchnął z niesmakiem. – Posyłając cię do niej, popełniłem błąd.

– Może tak, może nie – rzekł dyplomatycznie J.D., nie chcąc złapać się na haczyk. – Wiesz przecież, że w działaniu posługuję się głównie instynktem.

– Ha… co prawda, to prawda. A co ten twój sławetny instynkt mówi o nowej lokalizacji winnicy?

– Pracuję nad tym, tato. Niebawem prześlę ci faksem wszystkie informacje o najbardziej obiecujących terenach – odparł J.D., zadowolony, że ojciec wreszcie zmienił temat.

– Mama chce wiedzieć, czy nie przerwałeś ćwiczeń rehabilitacyjnych i czy z twoją nogą jest lepiej?

– Coraz lepiej, tato.

– Dobrze. Przekażę jej to. Kiedy zadzwonisz?

– Niebawem. Cześć, tato – powiedział J.D., odłożył słuchawkę i myślami powrócił do Tiffany. Jak bardzo różniła się od tej nieśmiałej, skromnej Tiffany, którą po raz pierwszy ujrzał jako narzeczoną brata. Była też kimś innym niż zrozpaczona, załamana kobieta, która nagle straciła męża i cudem wyszła cało z wypadku. Życie ją zahartowało. Wydoroślała i zmądrzała. Zyskała pewność siebie i poczucie własnej wartości. Potrafiła stawić czoło trudnościom i przeciwieństwom. No i była jeszcze piękniejsza niż kiedyś, jeszcze bardziej pociągająca.

– Psiakrew! – zaklął głośno J.D.

Tiffany… Zakazany owoc… Narzeczona Philipa spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Wtedy w samochodzie pocałował ją z przekory, na złość bratu, który był mu stawiany przez rodziców za wzór, który zawsze pozostawał na pierwszym planie. J.D. miał swoją opinię o Philipie i żal mu było Tiffany. Rodzina okazywała jej niechęć, która zmieniła się w jawną nienawiść po tragicznym wypadku, w którym zginął Philip. Jedynie J.D. okazał jej współczucie i chęć pomocy. No cóż, trzeba przyznać, że posunął się zdecydowanie za daleko w roli pocieszyciela. Początkowo chciał jedynie utulić zbolałą, zrozpaczoną i samotną Tiffany. Sytuacja wyniknęła się spod kontroli. Było mu potem głupio, czynił sobie wyrzuty, że nad sobą nie zapanował, że nie powstrzymał pożądania. Mimo to nie potrafił zapomnieć tego, co wtedy dane mu było przeżyć. Tiffany okazała się cudowna, spontaniczna, zmysłowa. Często powracał pamięcią do tamtej nocy. A teraz zamieszkał z Tiffany pod jednym dachem, jej sypialnia znajdowała się zaledwie piętro niżej. Zdawał sobie sprawę z tego, że igra z ogniem, że wyzywa los. A jednak… ciągnął do Tiffany jak ćma do światła. Na przekór skrupułom moralnym i własnym poglądom na temat honoru, a także przekonaniu o potrzebie zachowania lojalności wobec członków najbliższej rodziny.

Oczywiście, mógłby zrezygnować z wykonania zadania, jakie powierzył mu ojciec, wybić sobie z głowy Tiffany i natychmiast wyjechać. Nie był jednak tchórzem. Muszę wytrwać, póki nie uporządkuję spraw ojca, pomyślał. Dopiero wtedy wrócę do Portland.

Czyli do czego? Do pustego domu, despotycznego ojca, nadopiekuńczej matki, pracy, za którą nie przepadał.

– Psiakrew! – zaklął ponownie.

Postanowił zabrać się do jakiejś roboty, wysiłek fizyczny był dobrym antidotum na frustrację. Wiele razy się o tym przekonał. Zacznie od płotu. Drewniane sztachety były mocno nadgryzione zębem czasu i częściowo nadawały się tylko do wymiany. Po płocie przyjdzie kolej na werandę. Witrażowe szybki ledwo się trzymały. Dach też wymagał naprawy, nie mówiąc o framugach i okiennicach. Realizacja tych planów mogła trwać tygodniami. J.D. był zadowolony, że chociaż w taki sposób pomoże bratowej i jej dzieciom. I wara ci od niej, Santini, zgromił się w myślach.

Na pierwszym piętrze zajrzał przez uchylone drzwi do pokoju Christiny. Maleństwo wciąż jeszcze spało. Pościel była skotłowana, a jednooki królik leżał na podłodze. Christina spała w pozycji embrionalnej, trzymając kciuk w pogotowiu, blisko buzi. J.D. uśmiechnął się na ten widok i przeszedł do pokoju Stephena. Zapukał do drzwi, mimo wiszącej na klamce wywieszki z napisem: NIE PRZESZKADZAĆ.

Z początku nie było odpowiedzi. Zastukał głośniej.

– Co jest? – odezwał się zaspany głos.

J.D. uznał to za zaproszenie. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. W pokoju Stephena panował nieopisany bałagan. J.D. nie należał do pedantów, ale nawet jego zdumiał stan, w jakim znajdował się pokój chłopca.

– Czego chcesz? – spytał burkliwie Stephen i otworzył swoje zdrowe oko. Oprzytomniał szybko i patrzył na stryja z wyczekiwaniem.

– Żebyś mi pomógł – J.D. postąpił krok naprzód, niechcący rozgniatając obcasem walającego się na podłodze herbatnika.

– W czym? – Stephen potarł oko ręką, ziewnął i usiadł na łóżku.

– Chciałbym to i owo ponaprawiać w waszym domu. Zaplanowałem wymianę części płotu, kitowanie okien na werandzie, przybijanie oderwanych listew, przycięcie deski na złamany schodek przy drugim ganku, i takie tam różne…

– Kumam. – Stephen znów opadł na poduszkę. – Dobra, ale później.

– Za pół godziny?

– Eee… lepiej za trzy godziny.

– To ostateczny termin. Bądź gotów.

J.D. zszedł do kuchni, gdzie zastał Tiffany. Ubrana w żółty jedwabny szlafroczek szykowała na śniadanie gorące naleśniki. Na dźwięk kroków odwróciła głowę i spojrzała przez ramię na J.D. W mgnieniu oka rumieniec oblał jej szyję i policzki. W jasnym blasku poranka jej oczy lśniły jak bursztyny.

– Dzień dobry, Jay. – Powiedziała to tak zwyczajnie, jakby od lat, co dzień o ósmej rano schodził do kuchni na śniadanie. Wytrząsnęła z miski na dłoń trochę jagód i posypała nimi zdjęte z patelni placki.

– Cześć. Wstąpiłem do Stephena i próbowałem wyciągnąć go z łóżka.

Uśmiechnęła się, jakby wczoraj nic się nie wydarzyło i jakby żadne z nich nawet nie pomyślało o pocałunkach i pieszczotach.

– Z jakim skutkiem?

– Szczerze mówiąc, marnym.

– Wcale się nie dziwię. W niedzielę Stephen zawsze długo śpi, odsypia cały tydzień. Poza tym, nie jest rannym ptaszkiem.

– A który chłopak w jego wieku jest?

– Możesz sobie nalać kawy. Jest w dzbanku.

– Dzięki. – J.D. wyjął z kredensu kubek, próbując nie patrzeć na biodra Tiffany, uwypuklające się kusząco pod cienkim szlafrokiem. – Sporo w nocy przemyślałem.

– Nie strasz mnie.

– Myślałem o Stephenie.

– No i co? – Tiffany znieruchomiała.

– Ty wiesz i ja wiem, że chłopak nie maczał palców w zniknięciu Wellsa.

– No jasne, że nie.

– Masz rację, oczywiście. A mimo to odnoszę wrażenie, że on wie więcej, niż mówi.

– O co go podejrzewasz? To dobry chłopiec.

– To dlaczego nie powiedział tego wszystkiego, co teraz, parę tygodni temu?

– Co chcesz mi zasugerować, Jay?

– Że on kogoś kryje.

– Kryje? – Tiffany odwróciła głowę i spojrzała na niego pociemniałymi z niepokoju oczami. – Kogo?

– Myślałem, że może ty będziesz umiała odpowiedzieć na to pytanie.

Westchnęła, odgarniając z czoła niesforne kosmyki.