Выбрать главу

– Po tamtej bójce z Milesem? – Vera pokręciła głową i sięgnęła po skórzaną papierośnicę do kieszeni wytartych dżinsów. – Żartujesz sobie chyba.

– Jesteś pewna?

– Na sto procent.

Tiffany powątpiewała w prawdomówność Very.

– Czy mogłabym porozmawiać z Milesem? – spytała.

– Milesa nie ma. – Vera wyciągnęła papierosa, po czym od stóp do głów obcięła wzrokiem J.D., który stanął na schodku poniżej Tiffany.

– A nie wiesz, gdzie poszedł? – Tiffany była coraz bardziej zdenerwowana. Obu chłopców nie ma w domu, a to może oznaczać, że Miles ze Stephenem poszli gdzieś razem.

– Miles? – Vera zaśmiała się gardłowo. – A skądże. Ten chłopak jest kropka w kropkę jak jego stary. Nie trafisz za nim. Jak wróci, powiem, że o niego pytałaś. – Pokręciła w palcach cienkiego papierosa z długim ustnikiem. – Masz jeszcze coś do mnie?

– Nie. Proszę tylko, żeby Miles do mnie zadzwonił, jak tylko się pokaże.

– Nie ma sprawy – powiedziała Vera i nie żegnając się, zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Tiffany wróciła do samochodu, przekonana, że jej prośba nie zostanie spełniona.

– Miła osoba – zauważył z przekąsem J.D.

– Nie lubi nas. Ani mnie, ani Stephena.

– A ma konkretne powody?

– Chyba nie. Ona właściwie mało kogo lubi. Jej mąż Ray jest robotnikiem rolnym. Wynajmuje się do pracy w okolicznych gospodarstwach, oczywiście tylko wtedy, kiedy akurat nie siedzi w więzieniu. Zaczął karierę kryminalisty, mając dziewiętnaście lat. Teraz akurat go wypuścili, ale wszyscy wiedzą, że znów trafi za kratki.

– Dość krótko tu mieszkasz, a sporo wiesz o tutejszej społeczności.

– Bittersweet to małe miasto. Wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi. A jak jeszcze nie wiedzą, to się dowiedzą. Ja sama, czy chcę, czy nie chcę, od rana do wieczora wysłuchuję plotek: w pracy, na kawie u Millie, od moich lokatorów.

Zbliżali się do miasta. Na ciemnym niebie mrugały srebrzyście gwiazdy. Tiffany usilnie zastanawiała się nad tym, gdzie poszedł Stephen. Czy jednak spotkał się z Milesem, a jeśli tak, to czy był bezpieczny? O dobry Boże, pomodliła się w milczeniu, opiekuj się nim, proszę.

– Mam pomysł – przerwał milczenie J.D.

– Co do Stephena?

– Mhm. – Jechali już miejskimi ulicami, ale J.D. nie skręcił w kierunku domu. – Pamiętasz rozmowę przy śniadaniu? Stephen obstawał przy tym, żebyście poszli na ślub i wesele Johna Cawthorne’a. Wręcz na ciebie naciskał.

– Tak tylko gadał – odrzekła Tiffany.

– Czyżby? – spytał J.D., gdy mijali pocztę.

– No wiesz, to taka jego nowa zabawa – zapędzić matkę w kozi tóg.

– Zabawa albo i nie. Moim zdaniem chciał tam iść.

– Ale dlaczego?

– A bo ja wiem? – J.D. wzruszył ramionami. – Z ciekawości. Albo po to, żeby poznać rodzinę swojej matki.

– Nie… To niemożliwe. Stephen nie zrobiłby mi tego. Na pewno nie poszedł ani na ślub, ani na wesele – zauważyła Tiffany, zastanawiając się w duchu, czy syn, z wrodzonej przekory, byłby zdolny do takiego kroku. Czy mógłby posunąć się aż tak daleko?

– Nie bądź taka pewna. Parę dni temu byłaś święcie przekonana, że nic nie wie w sprawie Wellsa. I co się okazało?

– Musiał pójść gdzie indziej – obstawała przy swoim Tiffany. Spojrzała na drogę przez upstrzoną przez rozbite owady szybę. J.D. i tak nie brał pod uwagę jej argumentów, tylko jechał tam, gdzie sobie postanowił. Zbliżali się już do rancza Johna, Cawthorne Acres.

– Nie zamierzasz chyba zawozić mnie na ich wesele, co?

– Przecież zostałaś zaproszona.

– No tak, ale…

– Nie ma żadnych „ale”. Rozejrzymy się po prosto za Stephenem.

– Lepiej nie.

– Masz jakiś lepszy pomysł?

Mimo rozpaczliwej gonitwy myśli nic, ale to nic nie przychodziło jej do głowy.

– Zgoda, sprawdzimy, czy go tu nie ma – powiedziała. – Tylko dyskretnie, żeby nie narobić plotek. – Tiffany spojrzała na swoje dżinsy i spraną bluzkę. Z całą pewnością nie był to odpowiedni strój na wesele. Zaproszeni goście na pewno stawili się ubrani elegancko i uroczyście. Jak ona się pokaże? A, zresztą, mam to w nosie, pomyślała. Zaistniały specjalne okoliczności. Najważniejsze to odszukać Stephena.

– Nie przejmuj się. – J.D. skierował samochód na drogę oznakowaną neonową strzałką i zobaczyli już z daleka świecący na czerwono napis: Cawthorne Acres. Czarna wstążka asfaltu wiła się między skąpaną w świetle księżyca, niedawno skoszoną łąką. Po jednej stronie drogi leżało jeszcze kilka wielkich beli siana, czekając na odwiezienie do stodoły. Trwały w półcieniu jak nieruchome abstrakcyjne rzeźby. Po drugiej długonogie źrebaki hasały wokół statecznie kraczących klaczy.

Na końcu drogi rozciągało się wielkie ranczo. Cały teren oświetlono kolorowymi lampionami. Odwagi, jestem ta tylko dla syna, dla niczego i nikogo więcej, pomyślała Tiffany, opanowując odruch ucieczki na widok dziesiątków samochodów parkujących na obszernym podwórzu. Jeszcze więcej aut stało na wyznaczonym do tego celu pobliskim polu, a także wzdłuż drogi.

– No, raz kozie śmierć – zakomenderował. Tiffany zrozumiała, że pora wziąć się w garść. Wyskoczyła z dżipa. Wokół rozchodził się zapach świeżo zżętej trawy i kapryfolium. Z daleka dobiegały tony „Jubileuszowego walca”, melodii granej przez specjalnie sprowadzony na wesele zespół. Gdy zbliżyli się do domu, poczuli woń cygar i usłyszeli zgiełk głośnych rozmów i śmiechy.

Na drzewach wisiały setki lampek, jakby to był grudzień, a nie początek sierpnia. Licznie zgromadzeni goście przechadzali się, jedli, skupiali się w mniejsze i większe grupki. Obok panów w smokingach i pań w jedwabiach widać było gości weselnych bardziej awangardowe ubranych, przy czym ich stroje reprezentowały najróżniejsze trendy w modzie. Tiffany wypatrywała w tłumie Stephena. Na razie bez skutku. Skręciła na chodnik prowadzący na tyły domu. Koło werandy niemal wpadła na kobietę spiesznie nadchodzącą z przeciwnej strony.

– Ach, więc nareszcie przyszłaś! – Bliss, ubrana w mieniącą się, obcisłą srebrnobłękitną suknię, uśmiechnęła się szeroko. Jasne włosy miała ułożone w kunsztowny francuski warkocz. Towarzyszył jej wysoki, postawny mężczyzna o piwnych oczach. Zaborczym gestem obejmował ją w talii.

– Poznajcie się. To mój narzeczony. Mason Lafferty. Tiffany Santini, moja przyrodnia siostra.

Tiffany, choć zakłopotana niespodziewanym spotkaniem, zachowała przytomność umysłu i przywitała się, wygłaszając grzecznościową formułkę. W tym momencie nadszedł J.D. Przedstawiła go i wyjaśniła, dlaczego, wbrew poprzednim ustaleniom, pojawili się na weselu, i to w dodatku nieodpowiednio ubrani.

– Bardzo się denerwuję, Stephen nie ma zwyczaju znikać bez wieści, a tymczasem nie stawił się w domu o oznaczonej porze. Szukamy go wszędzie, jak dotąd bez efektu. Nikt nic nie wie, nikt go nie widział. Rano mówił, że bardzo chciałby wziąć udział w weselu, więc pomyśleliśmy… Właściwie to J.D. wpadł na pomysł, żeby sprawdzić, czy Stephena tu przypadkiem nie ma.

– Bardzo chciałabym wam pomóc, ale zupełnie nie mogę go sobie przypomnieć. Stawiło się tyle osób… – Bliss bezradnie spojrzała na Masona, szukając u niego pomocy.

– Nie pytaj mnie, bo dotąd na oczy chłopaka nie widziałem i nawet nie wiem, jak wygląda. Przybyły całe rodziny, wraz z dziećmi.

– To prawda. – Bliss była wyraźnie zatroskana. – Niestety, łatwo się tu zagubić, teren jest rozległy.

– Nie masz chyba nic przeciwko temu, że się trochę rozejrzymy? – spytała Tiffany, coraz bardziej niespokojna o syna.

– Oczywiście, że nie! Tata będzie uszczęśliwiony, jak cię zobaczy. Bardzo chciał, żebyś była na uroczystości – z entuzjazmem zapewniła Bliss.