– Ja… To nie była zaplanowana wizyta.
– Wszystko jedno, ważne, że jesteś – zapewnił John. Tiffany wyczuła, że mówi szczerze, że nie jest to grzecznościowa formułka.
– Szukam Stephena.
– Nie przyjechaliście razem?
– Nie, Stephen nie przyszedł do domu o umówionej porze. Szukam go już od paru godzin. J.D. podsunął mi, że może być tutaj.
– Miał rację, widziałem chłopca – powiedział John.
– Tu?
– Tak – odparł John. – Zauważyłem go i podszedłem do niego. Rozmawialiśmy przez chwilę. Pytałem o ciebie, ale odpowiedział wymijająco.
– On, hm… On działał bez mojej wiedzy i zgody. Krótko mówiąc, oszukał mnie. Powiedział, że idzie z kolegą nad rzekę.
– Rozumiem. Cóż, domyślam się, jak się czujesz, i wiedz, że bardzo mi przykro. Mam również świadomość, że same deklaracje nie wystarczą, nie wymażą moich dawnych win – westchnął ciężko. – Jak powiadają, czas leczy rany, a ja będę się starał wynagrodzić ci doznane krzywdy.
– Mówi się też, że co się stało, to się nie odstanie – powiedziała Tiffany i zaraz pożałowała swych słów, gdy zobaczyła, jak Johnowi wydłużyła się mina.
– Jeszcze raz powtarzam ci, Tiffany, że bardzo się cieszę, że przyjechałaś. Nieważne, z jakiego powodu. Nie martw się o Stephena, na pewno się znajdzie.
– Dobierany! – wykrzyknął wodzirej i natychmiast zmieniła się melodia. John skłonił się, dziękując tym samym za taniec, a Tiffany odwróciła się i zeskoczyła z podium niemal prosto w ramiona J.D.
– Znalazłem go – powiedział, wskazując głową na stajnie.
Kilku chłopców siedziało rządkiem na drewnianym ogrodzeniu, niczym jaskółki na drucie telefonicznym.
– Stephen jest tam z nimi – dodał J.D. Tiffany wyrwała się, by biec do syna, ale J.D. ją powstrzymał, mówiąc: – Daj spokój, rozmawiałem z nim i porządnie natarłem mu uszu. Powiedziałem mu, że szukamy go od paru godzin, że ty odchodzisz od zmysłów. Spodziewa się, że zrobisz awanturę, więc się wstrzymaj. Daj mu trochę czasu, niech przemyśli sprawę. Tak będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych.
Tiffany nie protestowała. Z taką ulgą powitała wiadomość o odnalezieniu syna, że całkiem opadła z sił.
– Tak się cieszę, że nic złego mu się nie stało – powiedziała.
– Ja też – rzekł J.D. – ale nie zmienia to faktu, że nas okłamał i niepotrzebnie naraził na zdenerwowanie.
– Wiem. Porozmawiam z nim. To się nie może powtórzyć.
– Za chwilę, teraz porywam cię do tańca. Musimy jakoś uczcić szczęśliwe zakończenie tej historii.
J.D. pociągnął Tiffany w stronę parkietu.
– O, nie, dziękuję – potrząsnęła uparcie głową. – Myślę, że się wystarczająco skompromitowałam, jak na jeden wieczór.
– Dla mnie nie dość – powiedział, prowadząc Tiffany na podium dla tańczących. – Jeszcze trochę wody w rzece upłynie, zanim się ostatecznie pogrążysz.
– Zaraz, nie tak szybko. Przecież to dobierany i to ja mam prawo wybrać sobie partnera.
– Już wybrałaś! – odpowiedział zdecydowanie, biorąc ją w ramiona.
Bliskość J.D. jak zwykle oszałamiała. Tiffany zachwiała się lekko, czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Wsparła się o J.D., a on mocniej ją objął.
– I co, lepiej? – szepnął czułe.
– O wiele lepiej – odpowiedziała i poddała się czarowi chwili, nie chcąc na razie zastanawiać się nad konsekwencjami tego przytulania i kołysania razem w rytm muzyki. Obok krążyły inne pary. John tańczył teraz z najmłodszą córką, Katie, która w swej brzoskwiniowej jedwabnej sukni wyglądała kusząco. Brynnie prawdopodobnie tańczyła z drugim ze swych synów bliźniaków, choć doprawdy trudno było to orzec. Choć Mason i Bliss wybrali sobie nowych partnerów, starali się nie spuszczać siebie z oka.
Tiffany, wreszcie spokojna o syna, pozwoliła sobie zapomnieć o otaczającej rzeczywistości. Zatraciła się w tańcu. Oparła głowę na piersi J.D. i ufnie się do niego przytuliła. Zapach jego wody po goleniu budził rozkoszne skojarzenia, a regularny rytm serca uspokajał skołatane nerwy.
Czemu w jego ramionach czuła się tak dobrze i bezpiecznie, jakby tu właśnie było jej miejsce? Dlaczego przelotny dotyk wprawiał całe jej ciało w drżenie? Dlaczego drobna pieszczota czy jeden pocałunek potrafiły wzbudzić namiętność, jakiej Tiffany przedtem nie doznawała?
Od czasu gdy sprowadziła się do Bittersweet, paru panów proponowało jej randki. Kilka razy dzwonił owdowiały ranczer ze stumilowego gospodarstwa przy Cougar Creek, ojciec trzech dorastających córek, a także rozwiedziony agent ubezpieczeniowy z Medford. Nie chciała się umówić z żadnym z nich. Wciąż była w żałobie, próbując dojść do ładu z własnym poczuciem winy po śmierci Philipa. Nie miała ochoty ani czasu na życie towarzyskie. Praca, dom, dzieci – oto, co wypełniało jej życie. Nie było w nim miejsca na osobiste przyjemności, wyjąwszy satysfakcję z wypełnienia licznych obowiązków i powinności.
J.D. to osobny rozdział. Działał na nią tak silnie, że zupełnie traciła panowanie nad sobą, puszczały hamulce. Tak było w przeszłości, tak jest i obecnie. Mieli za sobą jedną, grzeszną noc, którą zakazała sobie wspominać. Nie widzieli się od tamtej pory, a mimo to wystarczyło, że ją raz pocałował, by straciła głowę.
– Panie, panowie, dobierany! – zapowiedział wodzirej. J.D, niechętnie wypuścił z objęć Tiffany.
– Możesz sobie jeszcze potańczyć – powiedziała, wyzwalając się z magii bliskości J.D. – Ja idę po Stephena.
Tiffany nie chciała ulec ani urokowi nocy, ani niebezpiecznemu męskiemu wdziękowi J.D., który powinien pozostać jej szwagrem i tylko szwagrem. Ale nie było to takie proste, bo on miał inne plany. Zamiast zostać na parkiecie, dogonił ją po paru krokach i poprowadził między stłoczonymi samochodami w stronę stajni. Na płocie siedziało czterech chłopców. Wśród nich był Stephen. Wpatrywał się w nadchodzącą Tiffany.
– Jedziemy do domu – powiedziała zdecydowanie – musimy poważnie porozmawiać.
– Dlaczego?
– Chcesz, żebym zaczynała tutaj? Przy nich? – Wskazała pozostałych chłopców.
Gdzieś z bliska dobiegło głośne rżenie konia. Chłopak, który siedział najbliżej Stephena, odsunął się od niego, jakby obawiał się, że i jemu przypadkiem się dostanie. Stephen z pewnością nie zamierzał kompromitować się przed kolegami. Ściągnął brwi w grubą kreskę, patrząc na matkę z pretensją.
– Przyszedłem tu, bo tak mi się podobało – powiedział bezczelnie. – Z tobą bym przecież nie przyjechał.
– Okłamałeś mnie.
– To ty zawsze powtarzałaś, że rodzina to najważniejsza rzecz na świecie. – Stephen nie stracił pewności siebie; przez sekundę Tiffany zobaczyła w chłopcu mężczyznę, jakim stanie się za kilka lat.
– Nie zmieniaj tematu.
– John Cawthorne to mój rodzony dziadek.
– Jest dla ciebie obcym człowiekiem.
– I takim zostanie, jeśli go lepiej nie poznam.
Tiffany nie mogła się nadziwić, skąd u syna, akurat w tej sprawie, tyle determinacji. Chłopiec, który aż do ubiegłego roku był idealnym dzieckiem i dostarczał jej samych radości, sprawiał coraz więcej kłopotów. Nie mogła się z nim porozumieć, a o stosowaniu siły nie było mowy.
– Czas do domu, Stephen. Nie wiem, co chciałeś osiągnąć, łamiąc naszą umowę, ale teraz to już naprawdę koniec zabawy. Idziemy.
Chłopiec zawahał się i Tiffany, zirytowana i zniecierpliwiona, o mały włos postąpiłaby krok naprzód, złapała niesfornego nastolatka za rękę i jak dzieciaka ściągnęła z płotu. Udało jej się jednak nie zrobić tego – być może fatalnego – kroku. A to dzięki J.D., który trzymał jej ramię w żelaznym uścisku.