W końcu Stephen z ociąganiem zeskoczył z płotu i powlókł się w stronę pastwiska, na którym stał dżip stryja.
– Tiffany! – To była Katie. Wołała do nich z daleka, podciągając jedną ręką długą suknię, a drugą wymachując gwałtownie. – Nie odjeżdżacie jeszcze, prawda?
– Myślę, że już najwyższy czas.
– Ale przecież nawet nie zdążyłyśmy porozmawiać! O! Cześć! – Katie podbiegła do nich i zwróciła się do Stephena. – Jestem mamą Josha. Co ja mówię, przecież mnie znasz! – uśmiechnęła się i obrzuciła wzrokiem J.D. – Nawet nie musisz mnie przedstawiać, od razu zgadłam, że to brat Philipa.
– J.D. Santini. – J.D. wyciągnął rękę, którą Katie uścisnęła spontanicznie obydwiema dłońmi.
– Tak się cieszę, że się poznaliśmy! Nie odjeżdżajcie, błagam. Zabawa dopiero się rozkręca. Jestem taka podniecona… to fantastycznie, że przyjechaliście. Wiem, ile to znaczy dla Johna i mamy. Uparli się, że ściągną całą rodzinę, aby wreszcie wszyscy się poznali.
Tiffany rzuciła okiem na syna. Czy tego właśnie pragnął? Wielkiej rodziny, z mnóstwem cioć, wujków, ciotecznych braci, kuzynów i dziadków? A jeśli tak, to czy mogła mieć mu to za złe? Czy sama nie marzyła dokładnie o tym samym, kiedy miała trzynaście lat?
– Może z czasem im się to uda – przyznała ostrożnie, nie dodając, że ona ze swej strony nikomu tego nie ułatwi.
– Na pewno! – Katie energicznie kiwnęła głową. – To nie będzie łatwe, ale… Jakie tam „ale”! Przecież wszyscy jesteśmy dorosłymi ludźmi, no, prawie wszyscy, więc możemy się dogadać. – Mrugnęła do Stephena. – Szukam Josha. Pewnie go nie widziałeś?
– Widziałem. On… – Stephen zawahał się, jakby zdradzał wielką tajemnicę. – Był na strychu z sianem, razem z młodszymi dzieciakami.
– No, to już po odświętnych spodniach i marynarce! Kupiłam nowe ubranie specjalnie na ślub dziadków i miałam nadzieję, że posłuży mu jeszcze na ślubie Bliss, ale to prawdopodobnie marzenie ściętej głowy. Uff, ciężkie jest życie samotnej matki.
Tiffany polubiła swą przyrodnią siostrę za jej bezpośredniość i dobre serce. Czuła, że łączy je więź, i to wcale nie dlatego, że są nieślubnymi córkami Johna, ale że same wychowują dzieci i zarabiają na chleb.
– Żałuję, ale naprawdę musimy iść – powiedziała. Pani Ellingsworth już bardzo długo opiekowała się Christiną, a poza tym Tiffany czekała rozmowa ze Stephenem, porządkująca zasady domowego współżycia.
– Wobec tego obiecaj, że zadzwonisz. Umówimy się na lunch – zaproponowała Katie.
– Jasne. – Tiffany wciąż nie była pewna, czy chce się włączyć do tej rodziny, ale przecież jeden wspólny obiad nie był jeszcze żadnym poważnym zobowiązaniem. Gdy Katie odeszła, by poszukać Josha, spytała Stephena:
– Masz tu gdzieś swoją deskę?
– Mam. Zaraz przyniosę. – Podbiegł do lśniącego dodge’a i wyciągnął z tylnego siedzenia deskorolkę. – Podwieźli mnie na wesele – wyjaśnił.
– A więc byłeś i na ślubie?
– Uhm.
– Kto cię podwiózł? – Tiffany nie potrafiła odgadnąć, czyj to samochód. Miała nadzieję, że Stephen nie był na tyle głupi, żeby zadawać się z obcymi.
– Trevor McBaine.
Trevor był jednym z bliźniaczych braci Katie. Należał do rodziny. Coraz lepiej, pomyślała z sarkazmem, sytuacja się rozwija.
– Ma superbrykę.
– Widzę – odparła z przekąsem.
Poszli na parking i wsiedli do samochodu. J.D. z wpra wycofał auto i wyjechał na drogę. Tiffany usiłowała złapać stację radiową. Nie odzywała się. Zastanawiała się, jak powinna rozmawiać z synem, aby wziął pod rozwagę jej przestrogi i pouczenia. Gdy J.D. zahamował na podjeździe, Stephen odpiął pasy, wyskoczył z auta i pobiegł do kuchennego wejścia. Tiffany odpięła pasy i sięgnęła do klamki, ale powstrzymała ją dłoń, którą położył jej na ramieniu J.D.
– Daj mu szansę, zanim pokroisz dzieciaka tępym nożem na kawałki.
– Uważam, że najwyższa pora jasno postawić sprawę. Nie może mnie oszukiwać i narażać na takie zmartwienia – odparła Tiffany, nie kryjąc irytacji.
– Oczywiście – powiedział ze spokojem J.D, czym jeszcze bardziej zirytował Tiffany. – Nie wątpię, że wszystko mu wygarniesz. Proszę cię tylko, żebyś pozwoliła opaść emocjom.
– Czyżby przemawiało przez ciebie osobiste doświadczenie? – spytała z ironią.
– Żebyś wiedziała.
– Serio? A od kiedy to znasz się na wychowywaniu dzieci?
– Nie mówię z pozycji rodzica, tylko dziecka. I to dziecka, które po uszy tkwi w kłopotach. Sam taki byłem.
– A czy możesz mi wybaczyć, że przemawiam z pozycji matki? Trudniej być rodzicem niż przyjacielem. – Gwałtownym ruchem strąciła jego dłoń z ramienia. – O ile dobrze pamiętam, to ty mnie oskarżałeś, że nie umiem sobie poradzić z synem.
– Owszem, masz problemy – zgodził się.
– Skoro to mój problem, to pozwól, że sama go rozwiążę. Po swojemu – dorzuciła z naciskiem. – Nie masz obowiązku zastępowania Philipa i nikt cię o to nie prosi. To nie twoja wina, że zginął – dodała.
J.D. popatrzył jej w oczy w milczeniu, po czym powiedział:
– To zabawne. Dokładnie to samo chciałem tobie powiedzieć.
Tiffany umknęła spojrzeniem w bok.
– Twoi rodzice właśnie mnie oskarżają.
J.D. nie zamierzał się z nią spierać.
– Wybacz im, nie potrafią się pogodzić z przedwczesną śmiercią syna. Powinien ich przeżyć.
– Czy ojciec przysłał cię tu na przeszpiegi? – spytała. To podejrzenie dręczyło ją od samego początku, od momentu gdy stanął w progu.
– Martwił się o dzieci.
– A więc intuicja mnie nie zawiodła. – Tiffany ogarnęła fala gniewu. – Wiesz, Jay, wprost nie mogę uwierzyć, że, kto jak kto, ale właśnie ty stałeś się szpiegiem Santinich.
– Nie jestem szpiegiem.
– To po co się tu zjawiłeś? Dlaczego wynająłeś pokój w moim domu? Dlaczego twój kochany tatuś nie przysłał kogoś innego, z większym doświadczeniem, do oceny terenów pod winnicę?
– A nie przyszło ci do głowy, że jestem tutaj, bo chcę być blisko ciebie?
– Mówisz, że o mnie ci chodzi?! Nie do wiary! – Potrząsnęła głową i sięgnęła do klamki. – Nie rób ze mnie idiotki, Jay. Od śmierci Philipa minęło grubo ponad pół roku. Długie miesiące! Gdyby ci naprawdę zależało… Ach!
J.D. przyciągnął Tiffany gwałtownie i pocałował tak mocno, że nie mogła złapać tchu. Przez chwilę próbowała wyrwać się z uścisku, ale J.D. jej na to nie pozwolił. Całował ją czule i zarazem namiętnie i wkrótce Tiffany osłabła z pożądania. Dlaczego za każdym razem działo się to samo? Dlaczego w ramionach J.D. zapominała wszystkim? Dlaczego tak bardzo go pragnęła?
– Tiffany – powiedział J.D. łamiącym się głosem, odrywając usta od jej warg. Uniósł głowę i wówczas zobaczyła w jego oczach wyraz smutku. To ją zaskoczyło. – Tiffany, tak bardzo mi na tobie zależy – szepnął ledwie słyszalnie, jakby wypowiadał te słowa wbrew sobie. – Zawsze mi zależało. Za bardzo – dodał.
Przez moment jej serce zabiło z nadzieją. Och, jakże chciałaby móc mu uwierzyć, rozkoszować się jego wyznaniem, snuć wspólne plany na przyszłość… Nie wolno jej tego uczynić, pójść za głosem serca. To brat jej nieżyjącego męża.
– Niepotrzebnie, Jay – powiedziała. – Mnie na tobie nie zależy. Ja…my…to znaczy ja i dzieci radzimy sobie wystarczająco dobrze i wcale cię nie potrzebujemy – dodała drewnianym, wypranym z emocji głosem.
J.D. popatrzył jej głęboko w oczy, jakby chciał zajrzeć przez nie aż do dna duszy. Boże, jak bardzo pragnęła go teraz pocałować, utulić, powiedzieć, że za nim szaleje, że go kocha… Czyżby to była prawda? Uzmysłowiła to sobie w nagłym przebłysku świadomości. Ta myśl ją zmroziła. Dlaczego, spośród wszystkich mężczyzn na świecie, musiała się zakochać akurat w nim? W swoim szwagrze?!