Выбрать главу

– Zapomniałaś, że wciąż należysz do rodziny?

– Od kiedy?! – Gdyby wzrok mógł zabijać, J.D. już by nie żył. Tiffany zaczęła mu oskarżycielsko wygrażać palcem przed nosem. – Wasza rodzina nigdy mnie nie zaakceptowała. Przez czternaście lat małżeństwa z Philipem ani twój ojciec, ani matka nie uznali mnie za swoją.

Tiffany chciała dodać „ani ty”, ale ugryzła się w język. Za dużo nagromadziło się wzajemnych pretensji. Marzyła o tym, by mieć to, czego życie jej odmówiło – prawdziwą, dużą, kochającą rodzinę, z tatą, mamą i licznym rodzeństwem. Poczuła ukłucie żalu w sercu. To marzenie nigdy się nie ziściło. W tym tygodniu jej ojciec – to znaczy biologiczny ojciec, człowiek, po którym odziedziczyła jedynie kod genetyczny – przysłał jej zaproszenia na ślub ze swą wieloletnią kochanką. Tiffany odwróciła głowę do okna i zaczęła obserwować, jak Christina baraszkuje z kotem. Widok córeczki zawsze poprawiał jej nastrój.

– W co się wpakował Stephen? – naciskał J.D. Tiffany zdążyła już zapomnieć, jakim upartym, irytująco dociekliwym człowiekiem potrafi być szwagier.

– To nic poważnego – próbowała go zbyć.

– To poważne na tyle, że musiałaś iść na policję.

Zbierając się do odpowiedzi, Tiffany w milczeniu policzyła do dziesięciu.

– Wiesz, J.D., że ostatnia rzecz, jakiej od ciebie oczekuję, to prawienie mi morałów. Nie wiem, po co się tu zjawiłeś, i dlaczego akurat teraz, ale chyba nie po to, żeby mnie dręczyć.

– Zadałem tylko proste pytanie – żachnął się.

– Nie zamydlisz mi oczu. Nic, do czego się bierzesz, nie jest proste ani przypadkowe.

– A czemu ty wciąż zmieniasz temat?

– Bo tobie nic do tego, mecenasie.

– Chłopak jest moim bratankiem.

– Do tej pory jakoś o tym nie pamiętałeś – powiedziała oskarżycielskim tonem.

– Ale teraz mnie to obchodzi – powtórzył z uporem, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. Nie zmienił się wiele, tyle tylko, że dawniej nie umiał tak długo usiedzieć w jednym miejscu. Roznosiła go energia. Teraz zaś spokojnie czekał.

– Jakiś miesiąc temu była pewna sprawa z alkoholem – rzuciła tę informację na odczepnego, bagatelizującym tonem.

– Ma dopiero trzynaście lat.

– Zgadza się, trzynaście. Ale prowodyrem był nie on, tylko starszy brat jednego z najbliższych kolegów. Tamten chłopak urządził imprezę. Zrobiło się głośno, więc sąsiedzi zadzwonili na policję. Większości udało się uciec, ale kilku chłopców przyłapano. Choć Stephen nie pił, i tak wpadł po uszy. Wydział dla nieletnich przydzielił mu kuratora. To kobieta, właśnie z nią rozmawiałam pół godziny temu.

– I uważasz, że to nic poważnego?

– Stephen zostanie oczyszczony z zarzutów. – Tiffany starała się nie okazać zdenerwowania. Uważała, że J.D. nie ma prawa ani się wtrącać, ani jej krytykować.

– Oby tak było.

– To nastolatek, a nastolatki…

– To jeszcze prawie dziecko.

Tiffany zrobiła krok ku J.D., z trudem nad sobą panując.

– Przestań mnie osądzać. Nie ty! Nie pamiętasz, ile razy sam, jak byłeś w wieku Stephena, popadałeś w tarapaty? Z tego, co mi mówił Philip, było z ciebie ziółko.

J.D. zerwał się na równe nogi, syknął z bólu i pokuśtykał do okna.

– Co ci jest? – spytała Tiffany, zła, że ją to w ogóle obchodzi. J.D. Santini był ostatnią osobą na świecie, o którą powinna się troszczyć. – Masz kontuzję?

– Pozrywane ścięgna. Nic wielkiego.

– Kiedy się to stało?

– Parę miesięcy temu. Rozbiłem się na motorze.

– Och… nikt mi o tym nie powiedział.

– A niby po co?

– Do licha! Podobno należę do rodziny.

– Trochę leżałem w szpitalu, ale to naprawdę nie był poważny wypadek. Gdybym umarł, na pewno by cię zawiadomili.

– Przed czy po pogrzebie?

J.D. zirytował jej ironiczny ton. Zacisnął zęby.

– Jesteś niesprawiedliwa. Zachowujesz się, jakbyś była wyklęta przez Santinich. A prawda jest taka, że to ty zerwałaś kontakty i zamieszkałaś tutaj, bo sama tego chciałaś.

Rzeczywiście tak było. Tiffany zrobiłaby wszystko, by wyrwać się z kręgu ludzi sobie nieprzyjaznych, mających do niej wieczne pretensje, pouczających ją, jak ma żyć i wychowywać dzieci, oskarżających ją niesprawiedliwie. Uczyniła to przy najbliższej okazji.

– Zostawmy ten temat – zaproponowała pojednawczo. – Co się stało, to się nie odstanie. Powiedz mi raczej, jakie plany mają Bracia Santini w związku z Bittersweet.

– Tata chce kupić ziemię w tej okolicy, z przeznaczeniem na winnicę.

– A ty jesteś jego przedstawicielem handlowym?

– Na to wygląda.

J.D. był otwarty i szczery, choć czasami szorstki. Rzadko się uśmiechał, ale za to potrafił przeniknąć człowieka na wylot swoim czujnym, inteligentnym spojrzeniem. Był wyjątkowo przystojnym mężczyzną o czarnych włosach i regularnych, jak wyrzeźbionych rysach, typem zdobywcy, który nie cofa się ani na krok i dostaje to, czego chce. Zawsze był niezależny, nigdy przedtem nie pracował dla swego ojca. Philip, starszy o jedenaście lat, często powtarzał, że J.D. to syn marnotrawny, który od dziecka postępuje wbrew ojcu. Co go tak radykalnie odmieniło? Jakim sposobem taki wolny ptak jak J.D. mógł się dogadać z władczym, upartym patriarchą, który prowadził rodzinną firmę żelazną ręką? Tiffany poczuła na czole kropelki potu. Nagle zrobiło się jej duszno. Otworzyła okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

– Wiesz, jesteś doprawdy ostatnim facetem, po którym można by się spodziewać, że zapomni o własnych ambicjach, podkuli ogon pod siebie i posłusznie da się uwiązać na smyczy tatusia.

– A wiesz, że życie nie zawsze układa się po naszej myśli? Nie zauważyłaś tego do tej pory? – zapytał nie bez ironii J.D., wpatrując się w Tiffany przenikliwym spojrzeniem szarych oczu.

Tiffany odwróciła wzrok. Kuchnia wydała jej się nagle mała i ciasna. Stała za blisko J.D., nie wiadomo kiedy nastrój stał się zbyt intymny.

– Och, mój Boże, to już prawie trzecia – oświadczyła, znacząco wpatrując się w tarczę zegarka. – Christinaaa! – zwołała głośno. Dziewczynka rysowała żółtą kredą po ścianie garażu. – Czas na drzemkę!

– Nie chcę spać! – krzyknęła mała księżniczka, upuszczając kredę na ziemię.

– Wybacz – rzuciła szwagrowi Tiffany, wybiegając przez kuchenne drzwi. Podmuch lekkiego wiaterku był zbawieniem dla jej spoconej twarzy i nagich ramion. Miała za sobą potworny, męczący tydzień zakończony piekłem na policji. Na dodatek John Cawthorne, ojciec, który przez trzydzieści trzy lata całkowicie ją ignorował, zaprasza na ślub. Niedoczekanie!

Kot Węgielek, wygrzewający się leniwie na słońcu, przeciągaj się, otrzepał i z wdziękiem wkroczył na ganek.

– Chodź tu, kochanie! – Idąc w stronę Christiny, Tiffany po drodze pozbierała z betonu kawałki kredy i włożyła je z powrotem do podniszczonego pudełka.

– Nie chcę spać!

– Chcesz, kochanie!

– Nie! Nie chcę! – Obrażona Christina protestowała z godnością, odymając wargi i krzyżując na piersi małe pulchne ramionka.

– Posłuchaj, Bubuś i Kubuś są już bardzo zmęczeni i czekają na ciebie w łóżeczku. Bardzo długo czekają. – Po tym argumencie Christina bez protestu dała się wziąć na ręce.

Fatalnie, że całą tę scenę obserwował przez okno J.D. Tiffany nie życzyła sobie, żeby ktokolwiek z rodziny Santinich wtrącał się w jej sprawy – ani teraz, ani kiedykolwiek w przyszłości. Za życia Philipa klan uważał, że nie jest dla niego odpowiednią żoną, więc teraz przynajmniej z czystym sumieniem mogliby się odczepić i nareszcie dać jej spokój.

– Za chwilę wracam! – rzuciła zdyszana w stronę nieproszonego gościa, kierując się na piętro, do sypialni córki. Od stu lat, nie licząc dobudowanej współcześnie łazienki, nic się nie zmieniło w architekturze tej części domu. Christina sypiała w niewielkiej alkowie, z okienkiem wychodzącym na sad owocowy na tyłach domu. Obok miał pokój Stephen, a Tiffany po przeciwnej stronie korytarza. Na parterze były dwa apartamenty zajęte przez lokatorów oraz trzeci – aktualnie pusty – na drugim piętrze. Wozownia, znajdująca się po przeciwnej stronie podwórza, także była przerobiona na apartamenty mieszkalne. Parter zamieszkiwali lokatorzy, pięterko było wciąż do wynajęcia.