Выбрать главу

– Cześć, tato. To ja.

– Cześć, Jay. Co słychać?

– Chcę się wycofać. Rezygnuję z pracy w firmie.

– Żartujesz. Chyba się przesłyszałem.

– To nie żarty.

– Nie przepracowałeś ze mną nawet pół roku.

– Wiem, ale nie podoba mi się ta robota.

– Dlaczego?

– Z wielu powodów. Przede wszystkim w ogóle nie powinienem się godzić na twoją propozycję. – J.D. zawiesił głos, a potem dodał: – Nie jestem podobny do Philipa, tato.

– Nie musisz mi tego mówić.

– Posłuchaj, tato. Jutro rano wyruszam do Portland. Zamierzam sprzedać swoje akcje, łódź, motor i mieszkanie, żeby spłacić długi Philipa wobec firmy.

– Ale na Boga…

– Tiffany potrzebuje tego domu. Jej dzieci też. Chcę, żeby była wolna i mogła sama o sobie decydować.

– Przecież nie wyrzucam na bruk własnych wnuków – z goryczą powiedział Carlo. – Chciałbym tylko, żeby mieszkały bliżej nas.

– Zapomnij o tym, tato. Tu jest ich dom.

– Nie wiem, co się tam u was dzieje – rzekł z westchnieniem Carlo – ale jeśli ta kobieta zawróciła ci w głowie…

– To co? Co mi chcesz powiedzieć? Że ją zaczniesz szantażować? Że użyjesz argumentów finansowych? Że ją zmusisz, żeby przeniosła się do Portland i żyła na twoim garnuszku?

– A co w tym złego?

– Nic nie rozumiesz, tato. Tiffany stała się osobą niezależną i stanowczą, która postępuje tak, jak sama uzna za stosowne. Ma swoje problemy, ale ma też prawo, żeby je po swojemu rozwiązywać. Nie potrzebuje wyręki ani doradców. Mógłbyś przynajmniej – a to co mówię, dotyczy całej rodziny – zdobyć się na okazanie zaufania.

– Ale…

– Podpisz papiery. Zobaczymy się jutro. Cześć. – J.D. odłożył słuchawkę. Obawiał się, że ojciec natychmiast zatelefonuje i będzie namawiał go na zmianę decyzji, ale, na szczęście, nie zrobił tego. J.D. otworzył okno, aby się ochłodzić. Wychylił się i w tym momencie usłyszał cichą rozmowę, prowadzoną przez dwóch chłopców. Musieli znajdować się w pobliżu wozowni.

– Przysięgam ci, Santini, że jeżeli piśniesz chociaż słówko, to już nie żyjesz – dobiegło z dołu. Jeden z chłopców podniósł głos.

J.D. wychylił się. Dojrzał Stephena, który wraz z drugim chłopcem, wyższym i starszym, stali pod niedawno umocowanym koszem do gry.

– Nic nikomu nie powiem.

– Szczerze ci radzę. Umowa to umowa.

– Wiem o tym, Miles.

Więc ten niechlujnie ubrany, pryszczaty dryblas z tlenionymi blond pasemkami to słynny Miles Dean! Zdaniem J.D. nie wyglądał zbyt groźnie.

– Uważaj, bo już raz skrewiłeś.

– Ta wpadka… nie była z mojej winy.

– Schowałeś przede mną klucze, ty nędzny krętaczu. Gdybyś mi je dał, tak jak obiecałeś, gliny by ich w życiu nie namierzyły.

– A jakbyś się nie zaczął bić, to by nas wtedy nie zwinęli.

– Nie próbuj podskakiwać i siedź cicho. Trzymaj się tego, co było ustalone. Wiesz, co będzie, jak jeszcze raz podpadniesz.

J.D. usłyszał wystarczająco dużo. Doskoczył do drzwi, zbiegł po schodach i w ciągu paru sekund był na dole. Wypadł z domu, pędem pokonał trawnik i zanim chłopcy się zorientowali, już był przy nich. Na widok J.D. Miles odwrócił się, żeby odejść.

– Nie tak szybko, kolego – powiedział J.D., przytrzymując go za ramię.

– Puszczaj pan.

– Najpierw załatwimy parę spraw.

– Puść go – poprosił Stephen, wyraźnie wystraszony.

– Chwileczkę, musimy porozmawiać. Przypadkiem usłyszałem waszą rozmowę.

Chłopcy milczeli. W ciszy słychać było ożywiające się pod wieczór komary.

J.D. zwrócił się do Milesa:

– Dlaczego groziłeś Stephenowi i co wiesz o zniknięciu Wellsa?

– Nic.

– Nie? To po co łazisz za Stephenem i próbujesz go szantażować? – J.D. wskazał pobladłego bratanka.

– Nie wiem, o czym pan mówi! – warknął Miles.

– Naprawdę? To spróbujemy razem się dowiedzieć. Teraz pójdziesz ze mną grzecznie na policję, a potem zadzwonimy do twojej matki i posłuchamy jej wyjaśnień.

– Nie wolno panu!

– Zobaczymy!

– Nie rób tego! – krzyknął zdesperowany Stephen.

– Dlaczego nie?

– Bo… Bo… – Stephen usiłował przebłagać wzrokiem Milesa, ale ten wyrwał się, korzystając z okazji, że J.D. puścił jego ramię. Przebiegł odległość dzielącą go od płotu, przeskoczył go i znikł w uliczce. J.D. miał początkowo zamiar go gonić, ale zrezygnował.

– Kto cię prosił, żebyś się wtrącał? – spytał Stephen, bliski łez. – To nie twoje sprawy.

– Skoro twoje, to i moje.

– Nie rozumiem.

– Zależy mi na waszej rodzime. – J.D. nie spuszczał oczu z twarzy chłopca.

– Nie jesteś moim tatą! – wykrzyknął oskarżycielskim tonem Stephen. – To, że Chrissie cię polubiła, nie znaczy jeszcze, że ja też muszę. – Stephen zaperzał się coraz bardziej. – Widziałem was razem, mamę i ciebie! Christina jest mała, nic nie rozumie. Co ona wie o życiu? Wydaje ci się, że to dzięki tobie nie ma już nocnych koszmarów, ale nie jesteś Panem Bogiem. Jak stąd wyjedziesz, wszystko się zacznie od nowa i będzie tak samo źle, jak było. – W oczach chłopca płonęło wyzwanie.

J.D. speszył się. Stephen miał rację. Christina bardzo się do niego przywiązała. Z pewnością, kiedy on odjedzie, a ma to nastąpić jutro rano, będzie nieszczęśliwa. Może być jeszcze gorzej, niż przed jego przyjazdem, to fakt. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślał.

– Nie miałem złych intencji. Jestem twoim stryjem, Stephen, jesteśmy jedną rodziną. Kocham was.

– Tere-fere.

– To prawda, synu.

Stephen stał nieruchomo, z zaciśniętymi pięściami i płonącymi oczami. Ale widać było, że sytuacja go przerasta i zbiera mu się na płacz.

– Opowiedz mi teraz wszystko, co wiesz o Wellsie.

– Nie ma nic do opowiadania – uciął chłopiec.

J.D. ujął go za ramię.

– Najlepiej zacznij od początku. Tym razem ma to być prawdziwa wersja.

– Puść mnie! – Stephen od razu się najeżył.

J.D. zwolnił uścisk.

– Przepraszam. Nie chciałem, żebyś mi uciekł, jak ten twój przyjaciel.

– Miles Dean nie jest moim przyjacielem.

J.D. uznał te słowa za obiecujący początek.

– Skoro tak mówisz… Opowiedz mi o Isaacu Wellsie i jego kluczach.

– Nie mogę – upierał się Stephen.

– Możesz, możesz.

– Posłuchaj – cicho powiedział Stephen, przygryzając dolną wargę – ty nic nie zrozumiesz.

– Zaryzykuj.

– Miles mnie zabije – targował się Stephen.

– Miles nikogo nie zabije.

– Ty go nie znasz. Ani jego… ojca.

– Raya Deana? – J.D. nadstawił uszu. – A co on ma do tego?

– Znów się pojawił w mieście. To jest… bardzo zły człowiek.

– Albo opowiesz tę historię mnie, albo policji. – J.D. żal było chłopca, ale postanowił doprowadzić sprawę do końca i ostatecznie wszystko wyjaśnić. Tym bardziej że zamierzał wyjechać z Bittersweet.

– Ja… nie mogę.

– Dlaczego?

Stephen zaczął się wahać. Niepewnie potarł dłonią łokieć i aż podskoczył ze strachu, gdy w pogoni za ćmą przemknął obok nich Węgielek.

– O Boże!

– Cokolwiek masz do powiedzenia, na pewno się jest to takie straszne.

Stephen obejrzał się przez ramię. W jego szeroko otwartych oczach czaił się paniczny lęk.

– Ty naprawdę nic nie rozumiesz. Gdybym cokolwiek powiedział tobie albo policjantom, oni wtedy zrobią krzywdę mamie i Chrissie.