7
Ku swemu zdziwieniu zauważyła, że w domu panuje cisza i spokój. Weszła przez kuchnię; zastała tam tylko kucharkę i Susan przy zmywaniu.
Opierając się o duży, dębowy stół, wypełniający niemal całe pomieszczenie, spytała:
– Czy wszyscy już poszli spać?
– Tak, panno Blair-Houston – odpowiedziała Susan, czyszcząc młynek do kawy.
– Houston – poprawiła automatycznie. – Susan, czy mogłabyś mi przygotować coś do jedzenia i przynieść na tacy do mojego pokoju?
Idąc na górę zauważyła kilka bukietów świeżych kwiatów, nie pochodzących z ich ogrodu. Przeczytała dołączoną karteczkę:
Dla Blair, mojej przyszłej żony – Leander.
Jej ani razu nie przysłał żadnych kwiatów w ciągu tych kilku miesięcy, kiedy byli zaręczeni. Weszła po schodach, starając się wysoko trzymać głowę.
Jej pokój obito beżową tapetą w subtelny biały wzorek, meble były białe, a w oknach wisiały firanki z ręcznie robionej koronki Battenberg. Niskie stoliczki i oparcia dwóch krzeseł również zdobiła cieniutka koronka, a łóżko pokrywała biała kapa przepikowana w wymyślny wzór.
Gdy Houston rozebrała się do bielizny, przyszła Susan z tacą. Houston wydała kilka poleceń.
– Wiem, że jest późno, ale chciałabym, żeby Willie coś mi załatwił. Niech zaniesie tę kartkę do pana Bagly, tego krawca z Lead Avenue. Nawet gdyby musiał wyciągnąć go z łóżka, musi mu to dostarczyć osobiście. Ma być jutro o ósmej rano w domu Taggerta.
– W domu Taggerta? – spytała Susan, odkładając ubrania Houston. – Więc to prawda, że panienka wychodzi za niego za mąż?
Houston siedziała przy małym mahoniowym biureczku.
– A chciałabyś dla mnie pracować? – zapytała. -1 mieszkać w domu Taggerta?
– Nie jestem pewna, panienko. Czy jest taki zły, jak ludzie mówią?
Zastanowiła się. Służba z reguły wie o ludziach więcej niż ich państwo. Chociaż mieszkał sam, na pewno służba wiedziała o nim to, o czym nie wiedział nikt inny.
– Co o nim słyszałaś?
– Że ma gwałtowny charakter, często się wydziera i nigdy nie jest zadowolony.
– Obawiam się, że to może być prawda – westchnęła Houston – ale przynajmniej nie bije kobiet i nie oszukuje ludzi.
– Jeżeli pani się nie boi z nim mieszkać, panno Houston, to i ja się zdecyduję. Myślę, że tu nie będzie mi już tak dobrze, jak wy obie sobie pójdziecie.
– Ja też tak myślę – powiedziała trochę nieprzytomnie Houston. Myślała o tym, żeby zamówić fryzjera męskiego, pana Applegate z Coal Avenue na dziewiątą rano. Ile czasu można by zaoszczędzić, gdyby wszyscy w mieście mieli telefony.
– Susan, ty masz dwóch braci, jak pamiętam?
– Tak, panienko.
– Potrzebuję na jutro sześciu silnych mężczyzn, na cały dzień. Będą znosić na dół meble. Dostaną dobrze jeść i dobrą zapłatę. Mają przyjść o wpół do dziewiątej rano. Myślisz, że uda ci się znaleźć sześciu?
– Tak, panienko.
Houston napisała kolejny liścik.
– Willie musi to zanieść do pani Murchison. Mieszka u wielebnego Thomasa na czas pobytu Conradów w Europie. Chcę, żeby gotowała u Taggerta, póki nie wrócą. Chyba się ucieszy, że będzie miała co robić. Niech Willie zaczeka na odpowiedź, bo napisałam, że kuchnia jest pusta i musi ją zaopatrzyć we wszystko, czego pani Murchison potrzebuje, i posłać rachunek panu Taggertowi. Willie będzie musiał się z nią rano spotkać i przyjechać jakimś dużym wozem. Może pożyczy od Oakleyów. – Usiadła wygodniej. – No, to chyba wszystko na jutro. Pana Taggerta będę miała ubranego i ogolonego, meble zniesione i wszyscy będą nakarmieni.
Susan rozpięła włosy Houston i zaczęła je szczotkować.
– O, jak miło – powiedziała Houston, przymykając oczy.
Za chwilę była już w łóżku i po raz pierwszy od kilku dni nie zasypiała spłakana. Czuła się całkiem szczęśliwa. Wytargowała od siostry jeden wieczór, żeby przeżyć przygodę, a tymczasem wyglądało na to, że przez wiele tygodni nie będzie się nudzić.
Kiedy Susan zapukała do jej drzwi następnego dnia o szóstej rano, Houston była już prawie ubrana do pracy – nosiła białą bawełnianą bluzkę, czarną sztruksową spódnicę, która zamiatała ziemię, i szeroki skórzany pasek. Mały żakiecik i kapelusik dopełniały stroju.
Zeszła po cichutku po schodach uśpionego domu, na stole w jadalni zostawiła karteczkę dla matki i kazała zaspanemu Williemu zaprząc konia do swego nowego powoziku.
– Willie, czy przekazałeś wszystkie wiadomości?
– Wszystkie. Pani Murchison ucieszyła się, że będzie miała zajęcie. Mam być z wozem i spotkać ją i pana Randolpha o wpół do siódmej w sklepie spożywczym. Pani Murchison podała mu długą listę towarów, jakich potrzebuje. A potem jedziemy do Conradów zrobić najazd na ich ogród. Chce wiedzieć, ile osób ma tam nakarmić?
– Będzie około dwunastu, ale większość to mężczyźni, więc niech gotuje na trzydzieści. Powinno wystarczyć. I niech zabierze garnki i patelnie. Pan Taggert chyba nic nie ma. Willie, przyjedź, jak tylko będziesz mógł.
Kiedy przyjechała do Taggertów i uwiązała konia w cieniu, w domu panowała cisza. Zapukała do bocznych drzwi, a ponieważ nikt nie odpowiadał, spróbowała otworzyć. Drzwi nie były zamknięte, więc weszła; czując się trochę jak złodziej, zaczęła penetrować szafki. Jeśli w tym domu miała przygotować ucztę weselną na olbrzymią liczbę ludzi, musiała wiedzieć, czym dysponuje. Znalazła tylko puszki z brzoskwiniami i kilka najtańszych emaliowanych garnków.
– Znów od Searsa – mruknęła, postanawiając zwiedzić resztę części gospodarczej. Duży kredens oddzielał kuchnię od jadalni, a za kuchnią mieściło się skrzydło w kształcie litery L, ze spiżarnią, miejscem dla pomywaczek, był też pokój i biuro gospodyni oraz mieszkanie z łazienką dla służby.
W korytarzyku, obok kuchni, znajdowała się klatka schodowa, którą Houston weszła. Jak się domyśliła, strych również przeznaczony był na mieszkania dla służby, obecnie wykorzystano go jako magazyn mebli. Znajdowały się tu dwie łazienki, dla kobiet i dla mężczyzn; resztę podzielono na małe pokoiki. Każdy wypełniony był po sufit skrzyniami i pudłami, a w niektórych stały meble ukryte pod białymi pokrowcami.
Uniosła jeden pokrowiec. Znajdowały się pod nim dwa pozłacane krzesełka, pokryte materią w amorki. Przywiązano do nich karteczkę, którą przeczytała z zapartym tchem:
Połowa osiemnastego wieku. Gobeliny tkane w pracowni specjalistycznej. Prawdopodobnie należały do madame de Pompadour, z kompletu dwunastu krzeseł i dwóch kanapek.
– O mój Boże! – westchnęła Houston, opuszczając z powrotem pokrowce.
Pod ścianą leżał zrolowany dywan. Na karteczce przy nim przeczytała:
Koniec XVII wieku. Wykonano w fabryce Savonnerie dla Ludwika XIV.
Pudło, zawierające niewątpliwie obraz, podpisano po prostu: Gainsborough. Obok niego stało drugie pudło, z napisem Reynolds.
W końcu zdjęła pokrowiec z krzeseł madame de Pompadour, wysunęła jedno i siadła, żeby zebrać myśli. Rozejrzawszy się pobieżnie, wiedziała już, że wszystko tutaj ma wartość muzealną. Uniosła prześcieradło z jakiegoś przedmiotu i oczom jej ukazał się żyrandol, zrobiony jakby z diamentów. Na karteczce był napis: 1780. Siedziała porażona myślą, że przyjdzie jej żyć wśród takich dzieł sztuki, gdy usłyszała nadjeżdżający przed dom powóz.
Wybiegła na dwór.
– Pan Bagly! – zawołała w momencie, gdy wysiadał przed domem.
– Dzień dobry, Blair-Houston – odpowiedział.
Był to drobny, blady człowieczek, któremu nie wiadomo dlaczego udawało się być tyranem. Jako główny krawiec Chandler cieszył się dużym szacunkiem.