Выбрать главу

I ciemne okulary.

W pochmurny dzień.

Nieszczęsna kobieta nie miała żadnych szans.

– Psze pani?

Zatrzymała się – z torebką od Gucciego i torbą z zakupami w rękach; właśnie sięgała po kluczyki. Przez jej myśli przemknęły zapewne dane statystyczne dotyczące napadów. Pusty parking. Popołudnie. Dzień powszedni. Czarny mężczyzna poniżej trzydziestki.

Obrzuciła go ostrożnym spojrzeniem kobiety przyzwyczajonej do zawiadywania swoim małym kółkiem – dziećmi, mężem, klientami, klubem brydżowym.

– W czym mogę panu pomóc?

– Twoja gablota stoi obok tej bryki. – Wielki palec dźgnął tempo Megan, a LeFevre zrobił krok w kierunku kobiety.

Ukryta w niej matrona z Clifton pozostała spokojna, mimo że zapewne rozważała, jak szybko uda jej się uciekać w tych bezsensownych bucikach od Joan & Davids. Postawiła torbę na ziemi i bawiła się kluczykami.

– I ta gablota wala się tu od prawie dwóch godzin.

– Skąd pan wie? – zastanowiła się głośno. Czyżby ją śledził?

– To dwugodzinny licznik, a pani zostały już tylko trzy minuty.

Absolwent Oksfordu miał niejakie kłopoty z posługiwaniem się potocznym językiem.

– No to co? Byłam na zakupach. – Rzuciła okiem na torbę.

– Widziała pani kierowcę tej bryczki?

Zadawał to pytanie, znacznie uprzejmiej, już sześciu innym kierowcom. Potrząsali głowami i rzucali krótkie „nie” albo w ogóle go ignorowali. Dlatego LeFevre postanowił porzucić grzeczność. Styl swojaczka był znacznie skuteczniejszy.

– Owszem, widziałam, jeśli o to chodzi. Tak.

Nadgorliwość kazała LeFevre’owi ściągnąć ciemne okulary. Teraz będzie mogła go zidentyfikować. Będzie musiał ją zabić. Mimochodem rozejrzała się po parkingu w poszukiwaniu pomocy.

– Nawijaj dalej.

– Tu stała szara furgonetka. Nie wiem, jakiej marki. Stała…

– Nowa, stara?

– Nie pamiętam. Parkowała na tym miejscu. Kierowca…

– Który kierowca?

– Jedyny – wypaliła z lekkim poirytowaniem.

– Jest pani pewna, że jedyny? – Trudny do wyplenienia oksfordzki zaśpiew powrócił. Kobieta zamrugała oczami. – Niech pani nie przerywa.

– Widziałam tylko jednego kierowcę. Furgonetki i tego samochodu. Tę samą osobę.

– No i?

– No i kierowca tempa wysiada, wyprowadza furgonetkę i wjeżdża na jej miejsce tym samochodem. Przenosi coś z samochodu do furgonetki.

– Co?

– Nie wiem. Pranie, torbę. Zapamiętałam tylko ze względu na tę naklejkę na zderzaku.

Tylu pieszych… Tak mało czasu.

LeFevre pamiętał, jak kupił Megan tę nalepkę. Pocałowała go siedem razy.

– Dokąd pojechała furgonetka?

– Tamtą ulicą. Widzi pan? Do Nutley. Skręcił w prawo.

Serce LeFevre’a zabiło mocniej.

– Zapamiętała pani może numery rejestracyjne?

– Nie.

– A przyjrzała jej się pani?

– Jej?

– Kierowcy.

– To nie była kobieta, tylko mężczyzna.

Mężczyzna?

– Biały? Czarny? W jakim wieku? – zapytał.

Kobieta zawahała się. Spojrzała na niego z lekkim uśmiechem, podniosła zakupy i wyciągnęła kluczyk z obszernej skórzanej portmonetki. Podobny gest mogłaby wykonać Emma Vinton LeFevre. Prosty gest, staranny, w pełni kontrolowany. Wyjaśniający ponad wszelką wątpliwość, że od tej chwili szala przechyliła się na stronę tej niedużej kobiety. I stało się tak z jej wyboru. Matrona uznała, że LeFevre wyczerpał swoje możliwości.

Nie bała się już i – co ważniejsze – wiedziała z całą pewnością, że nie ma się czego obawiać. LeFevre zrozumiał, że jeśli raz zamilknie, nic nie zmusi jej do dalszego mówienia.

Ona też to wiedziała.

Poczuł zażenowanie i słabość.

– Proszę – powiedział. – Moja dziewczyna zaginęła.

– Czemu nie zawiadomi pan policji? Potrzebuje pan ćwierć dolara na telefon? – To drugie pytanie zadała po to, żeby zawstydzić go jeszcze bardziej.

Potrząsnął głową.

– Oni na razie nic nie zrobią. Muszą odczekać dwadzieścia cztery godziny.

– Był biały. Koło czterdziestki, szczupły. Szpakowate włosy.

– A tablica rejestracyjna? Może zauważyła pani przynajmniej, z jakiego stanu?

– Niestety nie. Nie mam więcej czasu. – Podeszła do swojego jaguara i wsiadła do środka. – Życzę powodzenia – powiedziała tonem, jakim zwróciłaby się do małego synka, który walczy z nowym zestawem farbek.

LeFevre stał obok tempa Megan i wpatrywał się w odjeżdżającego wolno jaguara. Czuł, jak wzbiera w nim niejasne uczucie porażki.

Niemniej chwilę później, gdy wpatrywał się w asfalt, jego uwagę przyciągnęły zabłocone ślady bieżników szerokiego samochodu osobowego lub ciężarowego, który musiał wyjechać z miejsca, gdzie stał teraz samochód Megan – zapewne tej furgonetki. LeFevre przyglądał się przez chwilę wzorowi, po czym wyciągnął szkicownik ze swojego starego volva. Położył zeszyt na ziemi obok śladu. Skopiował szybko ołówkiem rysunek – zakrętasy bieżnika, dokładną szerokość opony, miejsce, w którym w rowek bieżnika wbił się kamyk lub kawałek drewna w kształcie kieliszka.

Na pierwszym roku studiów na Sorbonie LeFevre rysował wyłącznie linie, kształty geometryczne i cieniował – wszystko w czerni i bieli. Spojrzał teraz krytycznie na rysunek opony, uznał go za doskonały i pomyślał, że warto by wysłać pani Becaud kserokopię z podziękowaniem za reżim potwornie pracochłonnych ćwiczeń, które uczyniły z niego bez wątpienia najlepszego rysownika sądowego.

Jak zgadnąć, dokąd ktoś pojechał, jeśli się nie wie, po co pojechał? – zastanawiał się LeFevre, wjeżdżając w którąś z rzędu uliczkę Vienny odchodzącą od Nutley Road i bezowocnie poszukując śladów szarej furgonetki.

Listy do rodziców niewiele mówiły. Wyjaśniały, dlaczego jest na nich wściekła, ale nie dlaczego miałaby być do tego stopnia wkurzona, żeby wyjechać tak nagle. Megan gadała często o Janis Joplin i dzikim życiu, o southern comfort, mnóstwie alkoholu, życiu na krawędzi. Ale to nie była prawdziwa Megan.

Co nie oznaczało, że ktoś nie mógł wypchnąć jej na chwilę za tę krawędź. Na wystarczająco długo, żeby uciekła.

Dlatego LeFevre uznał, że trzeba się będzie dowiedzieć, kim była Emily – kobieta, która piła z Megan w poniedziałkowy wieczór. Wyglądało na to, że pojawiła się znienacka w poniedziałek, zostawiła Megan na wieży ciśnień i zniknęła nieco za szybko. Upiła Megan i omal jej nie zabiła, a potem – taka była jego teoria – spotkała się z Megan jakoś w środę, tuż przed wizytą u terapeuty. Może przeprosiła za wieżę ciśnień, zniechęciła Megan do wizyty u lekarza, a potem zaproponowała wspólną wycieczkę.

„Hej, zabawmy się w «Thelmę i Luisę». Ruszamy przed siebie, mała. Tylko my dwie. Twoi starzy? Pieprz ich. Zostaw wiadomość i walimy w długą”.

Może Emily była lesbą i od początku planowała uwiedzenie Megan. Ta kobieta musiała mieć jakiś plan.

Dojechał do parku, nad którym wznosiła się wieża ciśnień, gdzie znaleziono Megan. Potem zawrócił i sunął powoli jedyną ulicą sklepowo-barową, która dochodziła do parku. Zatrzymał samochód przed pierwszym napotkanym barem, wysiadł i wszedł do lokalu. Ciężkie drzwi zamknęły się, pozostawiając na zewnątrz blade światło kwietniowego popołudnia.

Czterech chłopaków uniosło głowy, przerwało grę w bilard i wpatrywało się w niego. Eleganciki, zapewne studenci starszych lat na George Mason. Albo jeszcze niepracujący absolwenci. Przyjacielscy, jowialni, popijający lekkie piwo. Jeden zgarniał ze stołu bile. Dwaj pozostali spojrzeli na LeFevre’a i skinęli głowami.