Выбрать главу

Odwzajemnił się uśmiechem i podszedł do baru.

Barmanka była bardzo gruba i miała wyjątkowo ładną twarz. Wyglądała na dumną z obu cech, a szczególną radość sprawiła jej dwudziestodolarówka przesunięta przez LeFevre’a w jej kierunku.

– Pracowałaś w poniedziałek? – zapytał.

– Nie.

Niech to. Powinienem najpierw o to zapytać, pomyślał, widząc, jak wsuwa banknot do kieszeni obcisłych dżinsów.

– Ale byłam tutaj. Z drugiej strony. Rozumiesz.

– Mogły tu wpaść dwie kobiety. Późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem. Krążyły po barach. Wcześniej były w Coffee Shop. Jedna zapewne piła southern comfort. – Wyjął portfel i pokazał jej zdjęcie Megan. Było na samym wierzchu pod skórą od Cartiera – nad prawem jazdy, nad polisą ubezpieczeniową, przed zdjęciami matki, ojca i spaniela. Megan mogła wykreślić go ze swojego życia, ale on nigdy nie wyjął jej zdjęcia z portfela. Ani na jeden dzień, ani na godzinę.

– Chyba tak. Tak, pamiętam ją. Były jakieś kłopoty z dowodem. Wyglądała za młodo. Ale chyba Joanie, która wtedy miała dyżur, sprawdziła wszystko. Pamiętam ją, bo ludzie teraz nie zamawiają comforta.

– Wiesz, z kim była?

– Nie. Z drugą dziewczyną. Zdaje się, że blondynką. Po dwudziestce. Strasznie dużo gadały. Wyszły o siódmej czy ósmej.

Megan znaleziono na wieży, sto stóp nad ziemią, o dziewiątej trzydzieści.

– Były zalane?

– Nie. Wypiły ze dwa drinki każda, tak bym powiedziała, i wyszły. Wyrzuciłybyśmy je, gdyby coś było nie w porządku. Rozumiesz, odpowiedzialność prawna.

Ale Megan była pijana, gdy ściągnęli ją z wieży. Pamiętał, że znaleźli ją z butelką.

– Jest tu gdzieś jakiś sklep monopolowy?

– Na tej ulicy, trochę dalej. Nasza główna konkurencja. Wrzód na tylnej części ciała. Ale mamy wolny rynek, nie? Tak w każdym razie mówią.

– Dzięki.

– To ja dziękuję.

Ruszył w kierunku drzwi, gdy jeden z chłopaków oderwał się od bilardu.

– Jak leci?

LeFevre pokiwał głową.

– Jakoś leci.

Pozostali nadal uśmiechali się łagodnie i przyjacielsko. A jednak…

– Twoje okularki. Cool. Ray-Bany?

– Hmm, nie – odpowiedział zmieszany. – Kupiłem je w Lord & Taylor’s. Nie mam pojęcia, co to za firma.

– Lord & Taylor’s.

– Cudeńko – rzucił jeden z nich.

– Rewelacja. – Chłopak uśmiechał się.

– Moja dziewczyna tam kupuje. – To czwarty.

Do LeFevre’a dopiero teraz dotarło, że nabijają się z niego. I że tak było, odkąd wszedł do baru. Powinien się tego spodziewać: do tego doszliśmy w latach dziewięćdziesiątych w północnej Wirginii. Jesteśmy bardzo daleko od autobusów, szkół i sprawy „Miłość przeciwko stanowi Wirginia”, kiedy zakochana para została aresztowana, ponieważ prawo stanowe zakazywało mieszanych małżeństw. To wszystko naprawdę należy do przeszłości.

Ale serca się nie zmieniają.

Oto przed nim stało czterech młodzieńców, których zapewne mógłby bez trudu sprać na kwaśne jabłko, ale tak naprawdę nic nie mógł zrobić. Byli nietykalni. Nie powiedzieli nic, co można by przeciw nim przytoczyć, nie padło żadne ostre, rasistowskie słowo. Przecież niby nawet nic nie skrytykowali. A jednak gdy patrzył im w oczy, gdy zaglądał w głąb ich serc, poczuł coś gorszego od pogardy, którą musieli znosić rodzice jego matki, ponieważ ta pogarda miała przynajmniej kręgosłup, nierzadko podparty mocą boskiej sankcji, nawet jeśli była fałszywa. W oczach tych chłopców dostrzegł tylko bezinteresowne okrucieństwo – przekonanie, że nie był wart nawet zniewagi.

– Miłego dnia – zawołał jeden z chłopaków.

– Lord & Taylor’s – powiedział drugi.

Joshua wyszedł z baru, czując gniew. I czując się frajerem.

W sklepie podlegającym stanowej Kontroli Napojów Alkoholowych było zarazem łatwiej i trudniej. Sprzedawca udawał nieśmiałość.

Chudy, łysiejący mężczyzna za ladą powtórzył pytanie:

– Emily? Po dwudziestce? Blondynka? Southern comfort? – Oznajmił, że raczej nigdy nie widział takiej kobiety, ale nie miał pewności.

Co oznaczało: rozpoczynaj licytację.

Dochodzenie, nauczył się LeFevre, opiera się na dwóch filarach – chciwości i strachu. Albo jesteś policjantem uzbrojonym w paragrafy, albo cywilem z kasą. Wyciągnął ponownie portfel.

Pokazał banknot dwudziestodolarowy.

Ale to nie wyleczyło amnezji sprzedawcy. Mężczyzna odwrócił się, by obsłużyć klientkę, która podeszła do kasy i poprosiła o bardzo dobre białe wino kalifornijskie.

– Nie prowadzimy wina, psze pani. No, chyba że wirginijskie. Tylko takie.

– Przecież to sklep monopolowy? Idziemy z mężem na przyjęcie.

– Po wino musi pani pójść do spożywczego.

– Ach, tak.

– Cakebread Vineyard Chardonnay – odezwał się obojętnie LeFevre. – Rocznik ‘90 lub ‘91. Zrobi wrażenie na gościach.

Sprzedawca zamrugał.

– Trudno kupić. Ale może pani wziąć ‘92.

– Będzie pani smakowało – zapewnił kobietę LeFevre.

Sprzedawca potaknął, wyraźnie będąc pod wrażeniem. Nie chciał być pod wrażeniem. Ale był.

– Ach, tak – powiedziała kobieta, wpatrując się w oprawki w kształcie łez. – Naprawdę?

– Niech pani zapyta w Food Lion po drugiej stronie ulicy – powiedział sprzedawca.

Gdy kobieta wyszła, LeFevre zwrócił się znów do sprzedawcy:

– Na czym to stanęliśmy?

– Zaglądaliśmy do pańskiego portfela.

Cena – ze zniżką dla koneserów wina – wyniosła sześćdziesiąt dolarów.

– Emily, jasne. Przychodzi tu raz w tygodniu. Czasem kilka razy. I miał pan rację z tym southern comfort. Nigdy wcześniej tego nie kupowała. A więc był pan w Napa i Sonoma?

– Spędziłem lato w dolinie Loary. Tamtejsi winiarze zawsze sprawdzają konkurencję. To bardzo podejrzliwy naród ci Francuzi.

– Loara. To kolejne miejsce, dokąd chciałbym pojechać.

– Jak ona ma na nazwisko?

– Emily? Nie mam pojęcia. Zawoziłem jej raz zamówienie, gdy miała grypę. Dlaczego chce pan się z nią spotkać?

– Mam do niej kilka pytań.

– Aha. Mieszka na parkingu dla przyczep Oak Ridge w Oakton. Byłem u niej jakiś rok temu. Nie pamiętam, która przyczepa. Jakoś na tyłach.

LeFevre wyciągnął jeszcze raz portfel i otworzył go nie na przegródce z zielonymi, ale na celofanowych przegródkach na zdjęcia.

– Czy była z nią ta dziewczyna?

Sprzedawca zrezygnował z wypytywania, o co chodzi.

– Tak, była – odpowiedział po prostu.

Pięć minut później LeFevre przejeżdżał między słupami tworzącymi bramę parkingu przyczep.

Wystarczyło zapukać do drzwi zaledwie dwóch ruchomych domów. Emily – osoba samotna, której nazwiska staruszka nie znała – mieszkała na końcu Maiden Lane, tam gdzie parking kończył się tuż przy podstacji elektrowni, z której rozchodziły się tysiące transformatorów i kabli.

LeFevre zapukał głośno do drzwi i zajrzał do środka. W maleńkich pomieszczeniach panowała ciemność, nikt się nie ruszał. Sięgnął do klamki, ale drzwi były zamknięte. Rozejrzał się i zauważył, że kobieta, która udzieliła mu informacji, przygląda mu się zza ażurowej firanki.

Jej obecność zniechęciła go do wybijania okna, toteż oddalił się od przyczepy. Zapukał do drzwi dwóch innych domków w pobliżu, ale żadna z gospodyń domowych, które mu otworzyły – każda z wyglądającym zdaniem LeFevre’a identycznie grubym białym dzieckiem na ręku – nie wiedziała, gdzie może być Emily. Zauważył krytyczne spojrzenia obu kobiet, gdy wymieniał imię – wyraz twarzy, który mógł znaczyć wiele, ale najpewniej to, że obie wolałyby, żeby kobieta pokroju Emily nie mieszkała w sąsiedztwie ich mężów.