Выбрать главу

Tu właśnie chudy, ponury sprzedawca z długimi, brudnymi włosami wystającymi spod bejsbolówki przypomniał sobie mężczyznę w szarej furgonetce.

Wydobycie z niego tego wspomnienia wymagało trochę wysiłku. Wygląd „groźny dla społeczeństwa” nie działał tu, w górach, toteż LeFevre musiał powrócić do osobowości w stylu Sidneya Poitiera, żeby złamać tego wrogo nastawionego dupka. W końcu dowiedział się, że mężczyzna koło czterdziestki w szarej furgonetce zatrzymał się, zatankował, przycisnął guzik płacenia kartą na dystrybutorze, po czym najwyraźniej zrezygnował z karty i zapłacił gotówką.

LeFevre uśmiechnął się szeroko, speszony, trzymając ciemne okulary w ręce, zapytał uprzejmie o szczegóły. Sprzedawca owijał sobie włosy wokół palca i gapił się na LeFevre’a wzrokiem, który mówił: Mogę ci dokopać, czarnuchu, kiedy i gdzie tylko zechcę.

– Czy w furgonetce był ktoś jeszcze? – upierał się LeFevre. Zachował pozory szacunku, ale postanowił zrezygnować z nadmiaru grzeczności. Sidney Poitier rzucił piorunujące spojrzenie Roda Steigera.

– Nie widziałem.

– Wrócił na autostradę?

– Nie. Chyba pojechał Parker Road, o tam – odpowiedział chłopak, usiłując wykombinować, dlaczego Murzyn, który mógłby być ciężarowcem, gada jak bohater jakiegoś pedalskiego zagranicznego filmu.

LeFevre podszedł do skraju asfaltu. Zapach benzyny mieszał się z zapachem wiosennej roślinności i gliniastej ziemi.

– To jest Parker Road?

– No.

Wijąca się ku górom droga znikała w cieniu sosen i szczwołów.

– Dokąd prowadzi?

– Donikąd. No, do paru domów. I są tam tylne wejścia do którejś z tych wielkich grot. Jakieś stare kościoły. – Młody mężczyzna upchnął kosmyk włosów pod czapką. – W sumie sześć mil. Dochodzi dość wysoko. Po czym zawraca jak wąż.

– Jak wąż. Mieszkają tam jacyś ludzie?

– Nie bardzo. Było tak, że jak ludzie tu przyszli, to mieszkali nawet na samej górze. Ale nie mogli utrzymać ziemi, przynajmniej większość. Kłopoty z kasą, kumasz? Zaczęli sprzedawać rządowi pod park albo bogatym, co chcieli mieć działki wypoczynkowe, a rodziny przeprowadzały się na dół. Teraz prawie wszyscy są w dolinie.

– Wspólny mianownik.

– Hę?

– I nie pomyślałeś, że to dziwne, że ta furgonetka tam pojechała?

– Niewiele myślę. Głównie o zmianie oleju i wyważaniu kół.

LeFevre zadzwonił do Tate’a i zrelacjonował mu nowości.

– I nikt nie widział Megan w tej furgonetce?

– Nie. Emily też nie.

Tate uznał, że nie wygląda to na ciekawy trop, a LeFevre przyznał mu rację. Doszli do wniosku, że powiedzą Konniemu i zobaczą, czy uda się sprawdzić szare furgonetki zarejestrowane we Front Royal albo okolicy. A LeFevre wróci do Fairfax i pomoże Bobby’emu Carsonowi rozmawiać z kolegami Megan.

Odwiesił słuchawkę i wrócił do samochodu. Wyjął kluczyki z kieszeni, ale nie otworzył drzwiczek. Patrzył na drzewa tworzące bramę nad Parker Road.

– Co pan powiedział?

– Tylko sześć mil – LeFevre powtórzył słowa, które, jak sądził, wypowiedział do siebie.

– Tylko, jak tylko.

Zdarzyło mu się przejechać na rowerze sto trzydzieści mil w jeden dzień.

A potem w nocy miał jeszcze dość siły, żeby kochać się z Megan.

– Chciałbym zostawić tu samochód na jakąś godzinkę albo dwie.

– Nie mamy parkingu.

– No więc proszę zmienić olej i wyważyć koła. – Wyciągnął z portfela trzy dwudziestodolarówki. – Ile czasu to zajmie?

Chłopak chwycił banknoty.

– Jakąś godzinkę albo dwie.

LeFevre podszedł do samochodu, zdjął rower z bagażnika i oparł go o samochód. Volvo było białe i rzucałoby się w oczy z odległości kilku mil. Rower był czarny i bezgłośny, a nawet pomalowany w kamuflujące plamy. Zdjął kurtkę skórzaną i znalazł w bagażniku granatową bluzę. Włożył ją. Już miał zatrzasnąć bagażnik, gdy zawahał się, sięgnął po wędkarski przybornik i wyciągnął skórzaną pochwę z nożem z hartowanej stali o siedmiocalowym ostrzu. Przypiął go do pasa, zastanawiając się, co zrobią miejscowe gliny z uzbrojonym czarnuchem włóczącym się po bocznych drogach.

Rzucił kluczyki sprzedawcy i postawił stopy na pedałach. Ruszając z miejsca – ulubiony moment w jeździe na rowerze – wskoczył na siodełko niczym John Wayne na konia. I zaczął szybko pedałować, aż beton, budynki i samochody zniknęły za nim, a świat wypełniła czarna kora, cienie i poruszające się ramiona poszarpanych konarów.

Blada jak albinos dziewczynka wpatrywała się w niego. Miała ogniście rude włosy, jasną skórę i ledwie widoczne brwi. Nie spuszczała z niego wzroku ani się nie uśmiechała.

LeFevre zahamował i zatrzymał się pod zwieszonymi gałęźmi szczwołu. Przejechał już jakieś trzy albo cztery mile od stacji benzynowej.

Dziewczynka miała na sobie sukienkę z żółtego płótna. Nie potrafił określić jej wieku: równie dobrze mogła mieć siedem, jak siedemnaście lat.

– Dobry wieczór – powiedział.

Skinęła głową.

– Widziałaś tu może dziś samochód? Szarą furgonetkę?

Potrząsnęła głową.

– Czy ktoś tam mieszka?

– Nie mieszka. Ale jest tam miejsce. – Miała silny miejscowy akcent.

Nie spuszczała z niego wzroku, ale w jej oczach nie dostrzegł ciekawości, aczkolwiek z pewnością był pierwszym czarnym facetem z dredami jadącym na rowerze za siedemset dolarów, jakiego widziała w tych lasach.

– Jakie miejsce?

– Obóz.

– Obóz harcerski?

– „Obóz” w tej okolicy znaczy tylko jedno, proszę pana.

– Odnowa religijna. – Emma Vinton LeFevre była dumna ze swojego dziadka, pastora baptystów. Miała stare nagrania kościelnego chóru z lat czterdziestych przegrane na taśmę i często je puszczała, zwłaszcza gdy na obiad przychodzili prawicowi politycy. – Opuszczony?

– Podobno. Czasami czuć dym i widać światła. Ale nikt tam nie chodzi. Nawet ja, chociaż ja chodzę wszędzie. O każdej porze dnia i nocy.

– Myślisz, że ktoś mógł się tam wprowadzić?

– Tak mówią dzieciaki. Mówią, że jest tam stary. Nazywa się James Matthews.

– Kto to jest?

– Kupił tę ziemię w latach pięćdziesiątych i głosił tu kazania, ale to jego chłopak miał naprawdę dar, tak wszyscy twierdzą. Stary, mówi moja mama, zwariował. Wie pan, co zrobił?

– Powiedz mi – poprosił, przyglądając się bladym piegom na jej pozbawionej wyrazu buzi.

– Była taka dziewczyna, co grzeszyła w całym mieście, rozumie pan, była łatwa dla chłopaków. Jej rodzice przyszli do wielebnego i prosili, żeby modlił się za jej duszę. Ale on tego nie zrobił. Wziął nóż i którejś nocy wszedł do jej sypialni. Zatkał jej usta, ściągnął spodnie od piżamy i nieźle ją pochlastał. Pan rozumie, o czym mówię? Pociął ją tam, żeby nic nie czuła, jak będzie z chłopakami.

– Tak zrobił? – LeFevre wyszeptał przerażony.

– Tak. Zamknęli go, ale uciekł i zniknął. Cztery albo pięć lat temu. Policja myślała, że wrócił do obozu, ale nikt go nie znalazł. Ludzie myślą, że ciągle się tu włóczy. A może jego duch. Ja wierzę w duchy. Nie wierzyłam, póki mieszkałyśmy z mamą w Karolinie. Tam nie ma duchów. Ale jak tylko przeniosłyśmy się do Blue Ridge, zobaczyłam, że wokół nas są duchy.

– Myślisz, że ktoś mógłby się tam ukryć i zostać niezauważony?

– Mógłby. Ale nikt by nie chciał.

– Gdzie to jest?

– Jakąś milę stąd, może trochę więcej. Wygląda tak, jakby droga się kończyła, ale nie kończy się. Trzeba jechać dalej, jak się pomyśli, że to już koniec.

– Byłaś tam kiedyś na nabożeństwie?

– Nie, proszę pana. Wierzę w Jezusa i w to, że on jest mostem, po którym moja dusza przejdzie do nieba. Ale nigdy bym nie poszła do tamtego obozu. Jeśli to miejsce jest mostem, to nie do naszego Pana. Nie, proszę pana, nie. Muszę już iść. – Ze wzrokiem utkwionym gdzieś przed siebie ruszyła drogą.