– Nie wiesz, czy jest tam ktoś teraz? – zawołał LeFevre.
Ale zanim skończył zdanie, zeszła z drogi i zniknęła.
Wsiadł z powrotem na rower i ruszył w górę stromego zbocza, silnie naciskając na pedały. LeFevre regularnie jeździł na stumilowe wycieczki rowerowe, ale ta droga wyciągnęła z niego energię. Głównie przez błoto. Ono było najgorsze.
Jego nogi poruszały się z zawrotną prędkością, gdy wjeżdżał we wznoszący się tunel o ścianach ze szczwołu i sosen roztaczających aromat w wieczornym powietrzu. Wokół kładła się mgła, wypełzając spomiędzy drzew i znad ziemi. Czuł się obserwowany. Pewnie przez sowy.
Droga znikła w chwili, gdy zbliżył się do wycięcia w wysokiej skalnej ścianie. Ale jechał dalej i gdy już wydawało się, że nie będzie dokąd jechać, chyba że sto stóp pionowo w górę, okrążył potężny głaz i zobaczył, że droga schodzi w szeroką dolinę.
Most do niebios…
Był spocony, kiedy dotarł do płaskowyżu i mógł zmienić przerzutkę, ale tylko część potu wzięła się z wysiłku.
Zobaczył to tuż przed sobą i zacisnął ręce na obu hamulcach tak mocno, że spadł z roweru i potoczył się w błoto. Oczekiwał napaści, spodziewał się, że jego serce eksploduje ze strachu, zapomniał o nożu, zasłaniał twarz oburącz.
Długa chwila ciszy.
I bezruchu.
LeFevre opuścił ręce i spojrzał przed siebie. To była rzeźba wznosząca się tuż nad nim, wykonana z pnączy, splecionych gałęzi i mchu. Wydawało się, że wyskakuje na niego spomiędzy drzew, ponieważ zlewała się z otoczeniem, a on nie zauważył jej, dopóki nie znalazł się tuż przy niej. Anioł. Uznał, że artysta, który to wykonał, miał talent, był pomysłowy i zupełnie chory.
Uspokoił się i spojrzał poza rzeźbę. Zobaczył siatkę zwieńczoną drutem kolczastym, stare zabudowania na polanie zalanej mgłą, ziemię pokrytą gnijącymi liśćmi i zwalonymi drzewami.
A na podjeździe stała szara furgonetka.
LeFevre ustawił rower pod wysokim krzewem szczwołu i wyciągnął nóż zza pasa, czuł radosne podniecenie i zdawał sobie sprawę z własnej głupoty, ale ruszył ku siatce.
Rozdział 16
Mieli zrobić drobiazgową rewizję pokoju Megan.
Była żona zaprowadziła Tate’a Colliera do swojego domu. Rzadko tu bywał – w tym małym piętrowym domu w angielskim stylu, z okapami, siatkami małych szybek zamiast okien, łukowatymi futrynami drzwi. W ciągu ostatnich dwóch, trzech lat tylko raz wszedł do środka. Na przyjęcie z okazji szesnastych urodzin Megan. Wygłosił przemówienie, został przez godzinę i uciekł.
Tate uważał, że pomysł Konniego z przeszukaniem pokoju był dobry: nie mógł uwierzyć, żeby siedemnastolatka tak dopięła na ostatni guzik plan ucieczki, by nie zostawiła żadnych śladów. W pracy prokuratora najbardziej fascynowało go zajmowanie się psychologią zbrodni, ewidentne błędy popełniane nawet przez recydywistów wydawały się celowe, jakby sprawcy pragnęli być ujęci.
Tate zatrzymał samochód i wysiedli. Dom wyglądał jak z bajki: obrośnięty oplątwą brodaczkowatą i niesamowitymi pnączami winobluszczu. I wszędobylskim gęstym kudzu, które zdaniem matki Tate’a – zapalonej ogrodniczki – miało romantyczną duszę, ponieważ łączyło rozdzielone na zawsze drzewa.
W pokojach paliły się słabe żarówki, okna zakrywały gęste firanki i grube kotary zamiast zasłon. Wszystko razem przypominało sklep newage’owy. Kryształy, piramidki, pentagramy. Spory zestaw kart do tarota. Unoszący się w powietrzu lekki zapach kadzidełka. Za czasów ich małżeństwa Betty Susan McCall z entuzjazmem zgłębiała nauki tajemne.
– Jestem PKD, Tate – wyznała wiele lat temu. – Świetnie mi idzie odczytywanie tarota, ale gdy usiłuję w to uwierzyć, napotykam mur.
PKD. Porządna Katolicka Dziewczyna.
Tate rozglądał się po pokoju. Zauważył, że było tu mnóstwo ozdób. Interes Bett związany z wystrojem wnętrz musi nieźle prosperować. Koło sofy stał wielki bukiet żółtych róż w kryształowym wazonie. Wykręcił szyję i przeczytał kartkę: Dla M2 – Z mnóstwem buziaków. B. Obok leżał paryski „Vogue” za szesnaście dolarów. Na czole dziewczyny z okładki przyklejona była cena.
M2?
Megan McCall.
To od Brada, uświadomił sobie Tate z dozą zniechęcenia. Narzeczony Bett wybrał idealny prezent dla siedemnastolatki, która spędziła noc w szpitalu. Tate pomyślał, że jego pluszowy miś musiał się wydać dziewczynie głupi.
Sprawa rodzinna.
Ależ on zazdrościł Sędziemu. Senior rodu Collierów zawsze umiał wziąć smutne dziecko na stronę, porozmawiać z nim i w cudowny sposób uleczyć młodą duszę. Sędzia kochał i rozpieszczał swoją zdziwaczałą żonę, zawsze ze współczuciem wysłuchiwał jej opowieści o przesądach i chorobach. Pożyczał braciom pieniądze i dbał o spłaty długów albo przedłużenie terminów weksli. Przewodniczył zjazdom rodzinnym podczas świąt, pogrzebów i narodzin. Sędzia zawsze był obecny, w przeciwieństwie do swojego syna – ojca Tate’a, który od rodziny wolał strumienie pełne pstrągów.
Tate czuł głęboką odrazę do ukochanej przez ojca samotności. Ulubionym filmem ojca był „Jeździec znikąd”. Samotnik. Marzeniem Tate’a było cofnąć się wstecz o pokolenie i odtworzyć dokładnie świat Sędziego. Ożenił się z Bett w przypływie namiętności, planował gromadkę dzieci, zbudował wielką wiejską posiadłość w samym środku pola kukurydzy.
Ale Tate nie dorównywał Sędziemu. Teraz żył samotnie, spotykał się z czarującymi laseczkami (jak określała je Megan) dla samej przyjemności i podreperowania ego, i czekał, aż wielka południowa rodzina w cudowny sposób wyrośnie wokół niego. Czekał na to prawie od dwudziestu lat.
– Dlaczego rewizja ma być drobiazgowa? – spytała Bett.
– Żeby nic nie przeoczono.
– Aha.
Od godziny Tate i Bett przeglądali dokładnie szafy, komody, biurko, materac, łóżko, kosz na śmieci i dziwaczne pudełka, które Megan kolekcjonowała. Nic nie znaleźli.
Ani pamiętników, ani listów od przyjaciół w Kalifornii, Londynie lub na Alasce, pełnych zapewnień, że Megan byłaby mile widziana. Żadnych sekretnych notatek ani numerów telefonów. Nic. Kartka od Amy przypięta do korkowej tablicy. Tate przyjrzał jej się. Z Bermudów. „Wszędzie chłopcy! A ja jestem ze starymi. Bez szans na p… nie na tej wycieczce. Buziaki, Amy”.
Pstryknął kartkę kciukiem i rozejrzał się po pokoju.
– Brak tajemnic – powiedział, podpierając się pod boki i przyglądając plakatowi z Richardem Gere.
– Popatrz.
Bett otworzyła papierową torbę i wyjęła mydelniczkę – porcelanowy koszyk ozdobiony fiołkami. Położyła ją na łóżku Megan.
– Może to prawda, Tate. Może właśnie jest tak, jak się nam wydaje – ona naprawdę nas nienawidzi.
To brzmiało tak gniewnie.
– Wiele ludzi się gniewa – odrzekł szybko. – Z tym daje się żyć.
– Ale to coś więcej niż gniew – zauważyła. – To… to niemal okrucieństwo.
Tak, w pewnym sensie miała rację. Ale Tate Collier uważał, że nie da się naprawdę kochać kogoś, nie poznawszy go całkowicie, a nie da się nikogo poznać całkowicie, jeśli nie doświadczy się jego okrucieństwa. Co się zrobi po doznanym okrucieństwie, pozostaje oczywiście wielką niewiadomą. Odejdzie się czy zostanie? Drogi rozejdą się czy połączą? Wszystko zależy od człowieka.
Myślał o pogrzebie.
Czy wszystko się do tego sprowadza?
Tak, podejrzewał, że tak.