Выбрать главу

Poszukała ubrań. Nic. Nie znalazła też niczego, w co mogłaby się owinąć. Brakowało prześcieradeł czy zasłon. Gdy na całym ciele ujrzała czerwone odciski od sznurów łóżka, zaczęła płakać. Zwinęła się w kłębek i łkała, myśląc o mamie i tacie.

Zastanawiała się, jak długo była nieprzytomna. Dzień, tydzień? Nie była bardzo głodna, nie musiała błyskawicznie iść do toalety, toteż uznała, że wciąż jest środa. Tuż przed zmierzchem.

Czy ktoś jej szuka?

Czy ktoś wie, że zniknęła?

Rodzice, rzecz jasna. Nie przyjechała na lunch.

I Joshua też. Miała do niego zadzwonić w sprawie kolacji. Ale wcześniej dała mu kosza. Może więc pomyśli, że po prostu była sobą, że świadomie zmieniła zdanie.

Och, Joshua…

Nagle poczuła rozpaczliwą tęsknotę. Była na niego tak wkurzona, gdy z nią zerwał, że nie chciała go już nigdy widzieć. Pamiętała, jak z wściekłością wymazała tę zabawną odpowiedź, którą nagrał na jej sekretarce. Potrzebowała sześciu wypełnionych bólem miesięcy, żeby dać sobie z nim spokój. Pamiętała, jak niechętnie przyjęła propozycję spotykania się z Bobbym, po to tylko, żeby łatwiej zapomnieć o Joshu. Przypomniała sobie radość, gdy w zeszłym tygodniu zadzwonił. Jak walczyła ze sobą, żeby zachować spokój. Może chciał, żeby po prostu zostali przyjaciółmi? A może była jakaś szansa na coś więcej? Może wreszcie znalazł w sobie dość ikry, by powiedzieć tej wiedźmie, swojej matce, żeby się odchrzaniła? Powiedzieć jej, że będzie znów chodził z Megan, i tyle.

Stanąwszy przy łóżku, wyjrzała przez pozbawione zasłon okno na podwórze – wielkie pole wysokiej trawy i chwastów. Mnóstwo ściętych drzew walało się i próchniało. Pośrodku pola znajdowała się zniszczona estrada, jakieś dwadzieścia na dwadzieścia stóp, zwrócona ku polanie między drzewami.

Cofnęła się przerażona, gdy potworny czarno-brązowy pies przebiegł pod oknem i zatrzymał się, wpatrując w nią. Z jego pyska zwisał kawał zakrwawionego mięsa, czerwony niczym strzęp rozdartego mięśnia. Oczy zwierzęcia były niesamowite – zbyt ludzkie – i zdawały się ją rozpoznawać. Nagle pies zamarł, obrócił się i zniknął. Wpatrywała się w dal, ale nie widziała go. Zastanawiała się, czy nie był przywidzeniem.

Przyjrzała się dokładnie oknu. Na zewnątrz znajdowały się żelazne kraty, tak gęste, że nie dałaby rady się przecisnąć.

Sfrustrowana cisnęła krzesłem przez całą długość pokoju.

Kim on jest?

Megan podeszła do drzwi, chwyciła i pociągnęła mocno. Oczywiście zamknięte. Znowu łzy; potoczyły się na jej piersi o sutkach boleśnie sterczących od wilgoci i zimna, panującego w tym okropnym pokoju.

Usłyszała szuranie pod sufitem. Szczury, pomyślała. Spojrzała w górę i zobaczyła gromadę pająków. Wielki czarny pająk najwyraźniej właśnie się rozmnożył. Co najmniej setka maleńkich czarnych kropek jego potomstwa rozpełzała się po ścianie jak czarna woda.

– Nie! – krzyknęła przejęta odrazą, czuła, jak dostaje gęsiej skórki. Rzuciła się do drzwi, uderzyła w nie całym ciężarem, upadła na pełną drzazg podłogę. Czołgała się po brudnych deskach, odrywała te przegniłe, usiłowała znaleźć jakieś słabe miejsce. Wprawdzie była już prawie dorosła, ale często chodziła boso; jej pięty i podeszwy stóp pokrywały żółtawe odciski. Usiadła na podłodze i spróbowała przebić się przez ścianę. Mury wprawdzie były nierówne i pochyłe, ale również bardzo mocne. Pod podłogą szafy słyszała pusty pogłos, ale drewno okazało się zbyt grube, żeby się przez nie przebić.

No jasne. To przecież człowiek, który myśli o wszystkim. Szczegóły, Josh. Przemyślał wszystkie szczegóły.

Szalonej Megan znów zbiera się na płacz.

Przez pół godziny ostukiwała sufit, ściany, podłogę. Wbiła sobie w palec twardą dębową drzazgę i z jakiegoś powodu ta ranka doprowadziła ją na skraj rozpaczy. Zwinęła się w kłębek na łóżku, przybita, palec pulsował z bólu.

Po chwili zerknęła do łazienki, zmrużyła oczy i otarła łzy. Płyta o wymiarach mniej więcej dwanaście na osiemnaście cali była przybita do ściany obok toalety. I pomalowana z tuzin razy. Co może się za nią znajdować?

Weszła do środka, przykucnęła i przesunęła dłonią po krawędzi metalu. W narożnikach wyczuła trzy wcięcia i główkę śruby. Gdyby zdołała zdrapać farbę, mogłaby pociągnąć płytę do góry i albo zgiąć metal i odłamać go, albo wykręcić śrubę.

Ale emalia była gruba, kleista, a jej paznokcie za krótkie, by uchwycić krawędź płyty. Pomyślała o Amy i jej zabójczych pazurach. Takie by się jej teraz przydały.

Przeszukała jeszcze raz sypialnię, ale nie znalazła niczego, co mogłoby posłużyć za narzędzie. Westchnęła i wróciła do łazienki, położyła się na podłodze i opukała metalową płytę. Odpowiedziała głucho, kusząc obietnicą pustego szybu po drugiej stronie.

Zaczęła walić w nią pięścią, aż knykcie jej posiniały i spuchły. Odwróciła się i kopnęła piętą. Środek płyty wygiął się nieco, a na krawędzi pojawiło się cieniuteńkie pęknięcie, toteż kopała i kopała, aż do chwili gdy stopa niemal jej pękła.

Odwróciła się znowu i spróbowała chwycić krawędź płyty krótkimi paznokciami, desperacko wbijając je w emalię. Nie były dość długie, żeby zaczepić o pęknięcie, dlatego Megan zawyła z rozpaczy i rzuciła się do przodu, przycisnęła twarz do ściany i usiłowała wbić zęby w szczelinę.

Dziąsło pękło na szorstkiej farbie i gipsie. Szczęka eksplodowała bólem, usta zalała krew. I nagle z lekkim trzaśnięciem jej przedni ząb wsunął się w szczelinę i odciągnął trochę płytę od ściany. Megan odchyliła się, ujęła twarz w dłonie i wypluła krew. Po czym chwyciła płytę i szarpnęła z taką wściekłością, że metal poddał się natychmiast, wyrywając śrubę ze ściany. Megan potoczyła się do tyłu.

Usiadła i gdy zobaczyła światło, krzyknęła z radości. Wsunęła głowę w otwór i zajrzała do sąsiedniego pomieszczenia. Płyta najwyraźniej zakrywała dawny szyb doprowadzający gorące powietrze. Po drugiej stronie znajdowała się cienka kratka, którą bez trudu wykopała. Kratka upadła na podłogę z brzękiem. Megan zamarła. Cicho, upomniała się.

Wsunęła się głową do przodu w otwór. Była szeroka w ramionach, ale w końcu zdołała się przecisnąć. Musiała sięgnąć ręką, drapiąc ramię, i osłonić piersi, żeby nie poranić ich o ostrą krawędź szybu. Posuwała się cal po calu. W końcu wysunęła głowę i przyjrzała się pomieszczeniu po drugiej stronie. Kraty w oknie. Ale drzwi nieco uchylone. A za nimi ciemny korytarz.

Przesunęła się do przodu, sześć cali, osiem i wreszcie…

Biodra. Zaklinowała się.

Bez trudu przecisnęła je przez otwór w łazience, ale wylot szybu po drugiej stronie był nieco węższy. Próbowała wić się, napinać mięśnie, lizać palce i zwilżać skórę śliną, ale wciąż nie mogła się ruszyć – utknęła w połowie drogi między pomieszczeniami.

Nie ma mowy, pomyślała. Nie będę tu tkwić. Poczuła straszliwy napad klaustrofobii. Zwalczyła go, poruszyła się lekko i przesunęła może o cal do przodu, zanim ponownie zamarła, gdy usłyszała pisk i skrobanie pazurów.

O Boże, nie.

Serce waliło jej, jakby miało wyskoczyć z piersi.

Znowu pisk.

Tuż nad miejscem, w którym utknęła. Wyglądało na to, że szczury są dwa. A potem nadbiegło ich więcej: zbierały się w miejscu, gdzie ściana łączyła się z sufitem. Pewnie z tuzin.