Выбрать главу

Megan się rozpłakała. Dźwięk małych czarnych stóp biegnących po kamieniu. Stłumiła krzyk, gdy coś – kawałek izolacji lub drewna – musnęło jej skórę.

Piski przybierały na sile. Zwierzęta gromadziły się tuż nad nią, ciekawskie i głodne. Pomyślała o małych pająkach. Setki okropnych stworzeń zmierzających ku jej unieruchomionemu ciału powoli, ostrożnie, ale nieodwołalnie.

Następne szczury.

Piski i tupot, coraz bliżej. Będą ze dwa tuziny. Wyobraziła sobie ostre jak szpilki żółte zęby.

Bliżej i bliżej. Przyciągał je zapach. W łazience nie było papieru toaletowego, toteż nie podtarła się po zrobieniu siusiu, a kilka dni temu skończył się jej okres. Wyczuwały krew.

Popędzą dokładnie w jej kierunku. Zaczną się wgryzać…

Zamknęła oczy i łkała przerażona. Wydawało się, że cała ściana się rusza. Dziesiątki, setki szczurów zmierzających ku niej. Coraz bliżej i bliżej.

Pi pi pi. Pi pi pi.

Megan wpiła się palcami w ścianę i pociągnęła z całej siły, rozpaczliwie kopiąc nogami. Jeden ze szczurów z odgłosem przypominającym wiertło dentystyczne skoczył prosto na jej pupę. Krzyknęła i poczuła, że serce jej zamiera ze strachu. Uderzała w ścianę, wijąc się wściekle. Zaskoczone zwierzę zeskoczyło, a ona poczuła ześlizgujący się po jej udach ogon.

– Och – zakrztusiła się. – Nie…

Gdy waliła pięściami w ścianę obok siebie, a nogami kopała w podłogę łazienki, kolejne zwierzę wyciągnęło ostrożnie łapkę i zeskoczyło na jej krzyż. Ten szczur był odważniejszy: jej rozpaczliwe ruchy wcale go nie wystraszyły. Poczuła cztery łapy. Zaczęły się ruszać. Mokry nos i wąsy dotknęły jej chłodnego ciała, gdy stworzenie węszyło w poszukiwaniu drogi w dół bioder i ku kroczu, wczepiając się boleśnie pazurkami.

Poruszyła obolałymi rękami i w tej samej chwili stopa znalazła oparcie na brzegu toalety w łazience, i Megan zdołała ruszyć się jakieś dwa, trzy cale do przodu. Wystarczyło, żeby uwolnić biodra. Szczur zeskoczył, a Megan wpadła do sąsiedniego pomieszczenia. Odczołgała się jak najszybciej do przeciwległego kąta, a cztery szczury wyskoczyły i znikły w uchylonych drzwiach.

Skuliła się, dysząc, obmacując się jak szalona, żeby mieć pewność, że nie uczepiło się jej żadne zwierzę. Po pięciu minutach się uspokoiła. Powoli zbliżyła się do szybu i nasłuchiwała. Tupot i popiskiwanie. Zamknęła wylot szybu kratką. Reszta szczurów zniknęła w górze. Z dziury dobiegł gniewny syk.

O Boże…

Upadła na ziemię, usiłując odepchnąć od siebie okropne wspomnienie obmacujących ją drobnych pazurków, brudnych i wilgotnych.

Megan rozejrzała się po pokoju i dostrzegła w kącie stertę starych, pożółkłych gazet. Przez piętnaście minut rolowała je i przywoływała odwagę, żeby poutykać je wokół otworu. Potem, posługując się kratą jak strugiem, obskrobała gipsowe krawędzie szybu, poszerzając go o cal lub dwa. Zdmuchnęła gipsowy pył.

Upadła na ziemię, drżąc z wyczerpania niczym ogłuszony ptak. Gdy przyglądała się ścianom, jej uwagę przyciągnęła czarno-biała amatorska fotografia wisząca obok krucyfiksu. Wstała i nie spuszczając oczu ze szczurzej dziury, podeszła do zdjęcia, które przedstawiało dwóch mężczyzn stojących na niskiej estradzie – zapewne tej na podwórzu. Obaj mieli na sobie ciemne garnitury i wąskie czarne krawaty. Jednym z nich był Matthews, drugi wyglądał na starszego o jakieś trzydzieści lat. Matthews stał z przodu ze wzniesionymi rękami, jakby miał wygłosić mowę. Drugi mężczyzna siedział za nim i wpatrywał się biernie w obiektyw.

Zdjęła ramkę ze ściany i wyciągnęła zdjęcie. Z tyłu znalazła napis: Dla Prawdziwie WIELEBNYCH Jamesa i Aarona Matthewsów. Niech WAS Bóg błogosławi, ponieważ to dzięki WAM ujrzeliśmy Światło!

Pod spodem nabazgrany podpis.

A więc to miejsce to kościół. A Matthews jest pastorem?

Pastor mnie porwał?

Wróciła pamięcią do sesji, tuż przed tym, jak straciła przytomność. Powiedział: „Bóg przysłał cię do mnie”. I ten hymn. Śpiewał stary hymn.

A James to pewnie jego ojciec. Megan wpatrywała się w podobną do czaszki głowę starca, który, jak uznała, był nie tyle bierny, ile szalony. Wzdrygnęła się i powiesiła zdjęcie z powrotem. Oparła się głową o ścianę, usiłując powstrzymać łzy.

Nie, nie. Pozbieraj się. Kontroluj się. Kontroluj się!

Szalona Megan wpakowała się w niezłe szambo. Teraz trzeba się z niego wydostać.

Wstała i wyjrzała na mroczny korytarz. Słabe, zamglone światło zmierzchu wpadało przez zakratowane i zasłonięte okiennicami szyby. Podeszła do jednego z okien i spróbowała oderwać kratę, ale mocno siedziała w ścianie. Spróbowała z innymi. To samo.

Megan zatrzymywała się co kilka kroków i nasłuchiwała, ale nie dobiegały żadne głosy. W jednym końcu korytarza znajdowało się spore pomieszczenie – coś jakby salon. Ciemna, śmierdząca stęchlizną jama. Zakrztusiła się pełnym kurzu powietrzem. Ściany wykonano z nagiego drewna, podłogę z nieheblowanych desek, na których leżały strzępy dywanu. Powietrze było wilgotne, ciężkie i coraz chłodniejsze. Gardło ścisnęło się jej bezwiednie, gdy poczuła odór gnijącego mięsa. I jeszcze jakiś zapach. Przypomniał jej dom pogrzebowy, w którym mąż cioci Susan spoczywał przed pogrzebem. Ten sam aromat: słodki jak jabłka, obrzydliwy jak zepsute jajka.

Po jednej stronie budynku znalazła kuchnię i jadalnię, w drugą stronę odchodziły dwa długie korytarze. Ciągnęły się esowato przez sto stóp, ale większość drzwi była zamknięta na głucho. W niezamkniętych pokojach były zakratowane okna, a z niektórych przejść dochodziło skrzypienie i kapanie wody.

Kościół i więzienie, pomyślała bezradnie.

Megan straciła cierpliwość do dalszych poszukiwań w tym miejscu i wróciła do salonu, by przyjrzeć się solidnym kratom zamykającym okna i drzwiom zaryglowanym na potężne zamki. Pomieszczenie to było równie zaniedbane jak sypialnia. Kawałki dywanu wyblakły na słońcu, inne zachowały pierwotny kolor – tak jakby przez lata leżał na nich gruz, który dopiero co został uprzątnięty. Ściany były poplamione i pokryte pleśnią. Pęknięcia w drewnie załatano smugami niewygładzonego gipsu. Tynk i przegniła tapeta zachowały upiorne kształty zabranych stąd obrazów. Wszędzie czuć było odór odchodów zwierzęcych, rozkładu, pleśni i brudu.

W każdym pomieszczeniu co najmniej na jednej ścianie wisiał krucyfiks.

Przeszukała dokładnie kuchnię, ale nie znalazła noży ani innej broni. Żadnych narzędzi oprócz nietkniętego pudełka plastikowych noży, widelców i łyżek. Zrezygnowana wrzuciła je z powrotem do szafki.

Krótki korytarzyk prowadził do tylnych drzwi. Zatrzymała się przy nich. Gdy wyciągnęła rękę ku klamce, usłyszała szum elektryczności. Od klamki i zawiasów do sufitu biegły kable. Przewody elektryczne. Klamka była podłączona do prądu. Szum był głośny.

On myśli o wszystkim.

Przez szparę w drzwiach dostrzegła garaż. Był pusty.

Uznawszy, że Matthews wyjechał, nabrała odwagi i wróciła do korytarza prowadzącego do jej pokoju. Minęła go i przeszła następne pięćdziesiąt stóp do miejsca, gdzie natknęła się na szerokie kamienne schody wiodące do podziemi.

U stóp schodów pod łukowatym sklepieniem znajdowały się drzwi z grubego drewna. Wysokie na prawie dziesięć stóp. Popchnęła je. Otworzyły się ze skrzypnięciem i Megan znalazła się w kaplicy.

Była wielka jak cały dom jej matki. Przed stojącym na podwyższeniu ołtarzem ustawiono dziesiątki ławek. Megan rzadko bywała w kościele. Bett twierdziła, że wierzy w Boga, ale zbyt często była atakowana przez widmo katolicyzmu, żeby myśleć o przystąpieniu do jakiegoś kościoła. Gdy Megan w wieku pięciu albo sześciu lat była u Tate’a na Wigilii, zapytała ojca o Boga, a on wygłosił chaotyczną mowę o Wielkim Duchu. Słuchała, popijając ajerkoniak, nie rozumiejąc ani słowa, aż wreszcie przerwała mu pytaniem: