– Czy Bóg istnieje?
Zamrugał oczami.
– Tak – odpowiedział i zabrał ją na pasterkę.
Megan zbliżała się teraz powoli do ołtarza, czuła tylko chłodny beton pod bosymi stopami i przeraźliwy strach. Czy zdoła stąd uciec? Ale tu nie było drzwi, a jedyne okna okazały się witrażami zawieszonymi na grubych kamiennych ścianach.
Spojrzała na ołtarz. Ciemne drewno, ozdobione prymitywnymi malunkami przedstawiającymi ludzi w długich szatach – może jakichś świętych, Jezusa, Mojżesza. Kto wie? Przypominały ten chory obraz, który Matthews postawił przed nią w furgonetce – ciała postaci były prawie normalne, ale twarze powykrzywiane.
Kolejne korytarze prowadziły dalej pod ziemię. Weszła w jeden z nich i usłyszała kapanie wody, tupot kolejnych szczurów, jęk wiatru.
Wariuję. Całkowicie, kurwa, wariuję. Zdusiła łzy i obejrzała pomieszczenie, szukając drogi ucieczki.
Nic. Absolutnie nic.
Zamierzała wyjść, gdy za ołtarzem dostrzegła niewielki ruch.
Podeszła ostrożnie. Ciemnoczerwona draperia zakrywająca tylną ścianę poruszała się jakby na lekkim wietrze.
Powoli przeszła za ołtarz i chwyciła zasłonę. Odciągnęła ją w bok. Drzwi! Nad progiem poczuła ruch powietrza.
Błagam, powiedziała w duchu. Po czym ujęła klamkę oburącz i pociągnęła z całej siły.
Zaryglowane. Na amen.
Uderzyła ramieniem w drzwi. I jeszcze raz. I jeszcze. Na nic. Dębowe drzwi ani drgnęły. Megan obmacała całą ścianę, szukając słabych miejsc. Ściana wyglądała na niedawno wzniesioną – znów byle jaka robota, ale tym razem użyto zwykłych płyt gipsowych. Wiedziała, że są słabe, ale po dziesięciu kopniakach stało się jasne, że ściana nie podda się jej nagiej stopie.
Megan zamrugała oczami, odpędzając łzy, i pochyliła się, by zajrzeć przez szparę pod drzwiami. Zobaczyła niewielki pokój i najwyraźniej następny zaraz za nim – spod kolejnych drzwi dochodziło bowiem słabe światło. Też mogą być zamknięte, pewnie, ale skoro te są, to tamte może nie.
W tej chwili usłyszała szuranie.
Odwróciła się i poczuła, że gardło zaciska jej się ze strachu, a płuca wypełnił znów ohydny smród tego miejsca. Kroki, powłóczące kroki. I cichy charkot jak uderzenia kruchych skrzydeł. Ktoś zbliżał się do kaplicy. Stuk, stuk, stuk – niczym ślepiec z laską.
Odskoczyła od ołtarza i skuliła się pod ławką. Przykryła głowę. Zimny beton wbijał się w odkryte piersi i brzuch, aż o mało co nie jęknęła z bólu.
Cicho. On prawie tu jest.
Szur, stuk. Szur, stuk.
Coraz bliżej.
Sprawiał wrażenie bardzo starego – te kroki, świszczący oddech.
Bała się zamknąć oczy, bała się trzymać je otwarte. Poczuła, że wszedł do kaplicy i zawahał się. Drzwi zaskrzypiały. A może to jęk wiatru? Nie potrafiła powiedzieć.
Przybliżał się. Szur, stuk. Spod ławki nie widziała nic poza starymi zniszczonymi spodniami i skarpetkami poplamionymi moczem – tak to w każdym razie wyglądało – żółtymi i podartymi. Musiał być stary – szedł sztywno i rzeczywiście miał laskę. Megan omal nie krzyknęła, gdy ją zobaczyła – laska przypominała długą pożółkłą kość, kość z nogi zwierzęcia, popękaną i zaostrzoną na końcu.
Czy to ojciec Matthewsa? Megan wyobraziła sobie starego człowieka ze zdjęcia. Poczuła ulgę i zaczęła wychodzić ze swojej kryjówki. Ten człowiek jej pomoże. Odda jej ubranie, uspokoi ją, zapewni, że jego syn jest nieszkodliwy – chory, tak, potrzebuje pomocy, ale…
Nie, nie, nie…
Co ona wyprawia?
Megan wczołgała się z powrotem pod ławkę i schowała głowę.
Jeśli starzec tu mieszka, to Matthews musiał mu o niej powiedzieć. Cholera, pewnie zostawił tu ojca, żeby jej pilnował.
Megan objęła kolana rękami, walcząc z panicznym strachem, nieodpartą chęcią, żeby krzyczeć, uciekać. Zadrżała i zacisnęła zęby, by nie zaczęły szczękać.
Starzec kuśtykał koło niej, chodząc tam i z powrotem po nawach.
Stuk, stuk, stuk.
Oczywiście niewykluczone, że Szalona Megan właśnie zwariowała na amen.
Może wcale nie ma żadnego starca. Wszystko jej się śni, wszystko jest ułudą.
Nieziemski jęk wypełnił budynek.
To. Tylko. Pieprzony. Wiatr.
Zawył znowu, niczym zwierzę zwołujące stado. Nie było wątpliwości – to był głos.
Megan uderzyła głową o beton, rozległ się głuchy stuk. Zamarła, powstrzymując oddech. Dziesięć minut później – miała wrażenie, że godzin – uznała, że starzec sobie poszedł.
Wysunęła się spod ławki, podniosła powoli i rozejrzała. Nic. Pospieszyła ku drzwiom, które prowadziły na główny korytarz, i stanęła jak wryta.
Koło łukowatych drzwi dostrzegła starą drewnianą trumnę. Stała na stojaku za skrzydłem drzwi, dlatego nie zauważyła jej wcześniej. Była wykonana z ciemnego drewna, zniszczona i popękana. Pokrywa była zamknięta, ale na krawędzi zauważyła zaschnięte plamy krwi i strzępy starego ciała.
Wokół trumny ciągnęły się ślady stóp.
Nagich stóp starca okrążającego trumnę.
Co kryło jej wnętrze?
Stłumiła krzyk, gdy jęk wiatru dobiegł ponownie z ciemnego korytarza po drugiej stronie kaplicy, jedynego korytarza, do którego nie odważyła się wejść.
Tylko że teraz czuła w głębi duszy, że to nie wiatr. To znowu ten krzyk. Jęk gniewu i groźby.
Cicho: stukanie.
Coraz głośniejsze.
Megan wybiegła z kaplicy i popędziła schodami w korytarz, który wiódł do jej sypialni, a za sobą słyszała chrapliwy jęk starca i stukot jego dziwacznej laski.
Wbiegła do pokoju sąsiadującego z jej sypialnią i zaczęła przeciskać się przez szyb do łazienki. W połowie drogi uświadomiła sobie, że jej pupa jest doskonale widoczna.
Pomocy. Tate, Bett… Mamo, proszę…
Brnęła do przodu, pochlipując. Pięć cali, sześć, stopa, dwie. W końcu chwyciła muszlę klozetową i wysunęła się z szybu, a następnie umieściła metalową płytę na miejscu.
Nasłuchiwała.
Stukot przybliżał się i przybliżał, po czym się oddalił. Usiadła na lodowatej podłodze, przyciskając płytę rękami, aż całkiem zdrętwiały. Potem zwinęła się na podłodze i rozpłakała, modliła się o to, żeby miłosierny anioł śmierci przyszedł do niej we śnie, dotknął jej czoła i zaniósł ją na wieki w czarną spokojną noc.
Rozdział 18
Czekał na nich w słabo oświetlonym gabinecie. Była szósta po południu tego dnia, w którym wszedł w posiadanie przedmiotu swego pożądania.
Aaron Matthews, znany również jako doktor James Peters, usiadł i przyglądał się regałom, zastanawiając się nad zadziwiającą drogą, którą przebył, by zostać psychoterapeutą.
Uciekł z Katedry wśród Sosen po dziesięciu latach nauczania – wraz z kobietą, która została jego żoną – i osiedlił się niedaleko Waszyngtonu. Zaczął pracować jako programista komputerowy (spokojna robota; pracował samotnie i brał nocne dyżury, kiedy tylko się dało) i przez jakiś czas dawał sobie nieźle radę.
A potem pojawiły się pierwsze objawy. Bezsenność, dezorientacja, omamy.
I złość. Zadziwiająca wściekłość. Dostawał napadów szału i zanim się zorientował, co się dzieje, na podłodze leżały dziesiątki potłuczonych naczyń, a żona i syn albo koledzy z pracy patrzyli na niego przestraszeni i zdumieni.
Stracił pracę, stał się drażliwy i wredny, nie potrafił obcować z ludźmi. Żona zaczęła spędzać coraz więcej czasu poza domem, aż wreszcie odeszła od niego. Tylko syn, któremu brakowało pewności jak wszystkim dzieciom i który potrzebował opieki, dotrzymywał mu towarzystwa.