Jutro Wielki Piątek. Ukrzyżujcie mnie.
– Oto co zrobimy. Czy było to samobójstwo, czy nie, przyjmijmy najgorszą wersję. Wyobraźmy sobie, że Carson odkrył coś, co dla nas było dobre, a złe dla nich, kimkolwiek są. Co on robił? Dokładnie, Tate.
– Rozmawiał z kolegami Megan, miał się dowiedzieć, czy zamierzała pojechać w jakieś konkretne miejsce. Czy ktoś widział ją wczoraj. Czy jacyś nieznajomi dopytywali się o nią.
– Uczniowie, nauczyciele – podpowiedziała Bett.
– Powiedział wam coś konkretnego?
– Nie.
– Dobra. Pójdę po jego śladach i…
Konnie urwał na widok twarzy Bett. Była blada, wyglądała jak skulone dziecko. Gładziła się po policzku, ciemne paznokcie poruszały się tam i z powrotem.
– Nic ci nie jest? – spytał.
Spojrzała na niego.
Tate również odwrócił się do niej i spytał, czy wszystko w porządku.
– Wczoraj – powiedziała – gdy rozmawialiśmy z Carsonem, pomyślałam, że to okropny człowiek. To, co zrobił z Megan. I pamiętam, że pomyślałam, że życzyłabym mu śmierci. Nigdy tak o nikim nie pomyślałam.
– Bett…
– Pomyślałam – szepnęła – że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby po prostu się zabił.
– Hej – odezwał się łagodnie Konnie – Bóg nie słucha takich modlitw.
Zaskoczył sam siebie tym szczerym współczuciem.
Bett wyjrzała przez okno na mżawkę rozlewającą się po brudnym szkle.
I wtedy Konnie popatrzył na Tate’a i pomyślał: powinienem mu powiedzieć. Natychmiast. Zrób to, a będziesz miał z głowy.
Trzecia śmierć, to o niej myślał. O wyznaniu.
Powiedz mu właśnie teraz. Przynajmniej przestaniesz umierać.
Pięć minut. Tyle to zajmie.
– Konnie? – odezwał się Tate, widząc utkwiony w sobie niepewny wzrok.
Ale znów nie potrafił tego zrobić. Nie teraz. Ponieważ skala długów była przechylona na jego korzyść. Złożyłby wyznanie człowiekowi, który był mu coś winien, i wiedział, że prawnik musiałby powiedzieć: W porządku, Konnie. Wszystko w porządku.
Później, pomyślał. Zrobię to później.
Zły na samego siebie Konnie uśmiechnął się do nich łobuzersko.
– Musicie odszukać tego rowerowego artystę. Ja idę na boisko szkolne. Wiecie, po prostu uwielbiam przypiekać dzieci na ruszcie. Rzucić je na grill i słuchać jak skwierczą.
Rozdział 24
Za każdym calem, o jaki poszerzała się droga jej ucieczki wycięta w ściance z płyty gipsowej, rozpacz Megan malała.
Myślała. Niedźwiedzie nie umieją mówić, nie, i nie mówiły do niej, ale może nie musi tak być. Nie zawsze. To, co jest prawdą dzisiaj, nie musi nią być jutro.
Pracowała teraz lewą ręką, na pewno i na niej zrobią się pęcherze. Kolana jej płonęły, podobnie jak czoło – przyciśnięte do ściany dla zachowania równowagi. Plecy również strasznie bolały. Ale Megan McCall czuła dziwne podniecenie. Myślała o życiu poza tym więzieniem.
Zawsze zakładała, że w przyszłym roku wyprowadzi się z domu. Nie myślała o college’u. Chciała podróżować. Marzyła, że Joshua wróci do niej i będą wędrować razem. Nawet gdyby nie mieli zostać już kochankami, mogliby wyjeżdżać razem (aczkolwiek nie umiała wyrzucić z pamięci tych chwil, kiedy się kochali).
Tęskniła za nim bardziej, niż byłaby skłonna przyznać.
Co za błąd ten romans z Bobbym Carsonem. Wiedziała to od początku. Był czarujący – ta jego wiedza o latach sześćdziesiątych – tak różny od tych wszystkich powierzchownych chłopaków, z którymi chodziła. Ale to był błąd. Wielki błąd. Była dumna z tego, że poznała się na nim i go rzuciła.
Josh… co pomyślałeś, gdy nie zjawiłam się wczoraj wieczorem? Pewnie, że zrobiłam cię na szaro.
Wiedziała, co sądził o jej ojcu, i podejrzewała, że nie zadzwoni do jej rodziców, żeby dowiedzieć się, co się stało. Może zadzwoni za tydzień albo dwa, kiedy ona nadal nie będzie się odzywać. Tydzień albo dwa.
A do tego czasu ja…
Nie, pomyślała Megan. Do tego czasu będę bezpieczna w domu.
Cięła dalej.
Szczegóły, Josh. Myślę o szczegółach. Tym razem właściwych.
Tak jak wtedy, gdy pojechali z ojcem do Pentagon City w nagłym porywie żądzy zakupów i Tate pozwolił jej poprowadzić mercedesa w drodze powrotnej do domu. Powiedział tylko:
– Strzałka zatrzymuje się na stu czterdziestu. Mandat płacisz sama.
Złożyli dach i śmiali się przez całą drogę.
Jak wtedy, gdy razem z matką poszły na jakiś nudny newage’owy wykład. Po kwadransie Bett szepnęła: „Spadajmy stąd”. Wymknęły się ze szkoły tylnymi drzwiami, znalazły sanki na boisku i zjechały na nich, wrzeszcząc i śmiejąc się przez całą drogę ze wzgórza. A potem poszły do Starbucks na gorącą czekoladę i ciasteczka.
I jeszcze jej szesnaste urodziny – jedyny raz w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat, kiedy widziała rodziców razem. Przez chwilę stali blisko, przy stole bufetowym; ojciec wygłosił piękną mowę, a Megan płakała. Rodzina tworzyła idealny trójkąt i przez jakieś sześć, siedem minut życie wydawało się normalne i pełne nadziei.
Jeśli wrócę do domu, pomyślała… Nie: kiedy wrócę do domu, porozmawiam z nimi. Usiądę z nimi. Wyobrażę sobie tę grupkę, jaką była moja rodzina podczas przyjęcia i…
Stuk, stuk, stuk…
Megan wciągnęła szybko powietrze, usłyszawszy znienacka ten dźwięk.
Szuranie.
Nie!
Była nieuważna. Zatraciła się w marzeniach i nie usłyszała zbliżającego się starca. Był blisko, coraz bliżej, szedł jednym z korytarzy. Ale którym?
Podniosła się i omal nie upadła. Nogi jej ścierpły. Bolesne kłucie przebiegło przez całe ciało.
Skąd dochodzi dźwięk?
Z tylnego korytarza, z tego korytarza z kapiącą wodą?
Megan pokuśtykała ku drzwiom wejściowym.
Nie! Właśnie stamtąd nadchodził.
Stanęła jak wryta.
Chować się czy uciekać?
Nie mogła uciekać. Ścierpnięte nogi o mało co znów się nie ugięły, gdy kuśtykała przed siebie, chwytając się ławek, omal nie krzycząc z powodu bolesnych skurczów.
Cień starca pojawił się na ścianie. Był coraz bliżej. Ujrzała ciemny zarys laski, strzępy łachmanów, łysą, podobną do czaszki głowę. Zbliżał się powoli.
Za kilka sekund wejdzie do kaplicy, a ona nie zdoła uciec w żadne sensowne miejsce. Z wyjątkiem…
Trumna.
Pokuśtykała ku niej. Dotknęła pokrywy. Jest pusta?
Stukanie rozlegało się tuż za drzwiami. Był tuż-tuż.
Megan uniosła wieko.
Brudna, ale pusta.
Wsunęła się do środka i ułożyła na zakrwawionym atłasie, kuląc się z obrzydzenia. Była bliska wymiotów i zemdlenia. Opuściła wieko. Dusząc się od kwaśnego odoru ciała, chwyciła mocno spód wieka i przytrzymała je resztką sił.
Nie daj się, nie zwymiotuj, nie rzygnij! Zacisnęła powieki i usiłowała wdychać jak najmniej powietrza, walcząc jednocześnie z klaustrofobią.
Usłyszała ciche szuranie i stukot wokół trumny. Zatrzymał się, po czym przybliżył. Stał teraz dokładnie nad nią.
Puk…
Wciągnęła powietrze. Laska uderzała o ściankę trumny.
Kolejny stuk.
Poczuła, że usiłuje unieść wieko. Trzymała je zamknięte z całej siły, aż ścierpły jej ręce. Chwycił mocniej i spróbował jeszcze raz.
Usłyszała starca, nie mógł wziąć głębszego wdechu, nabrać powietrza do zużytych płuc.