Выбрать главу

Rochaid cały czas trzymał się Ulicy Radości, a Randowi powoli przestawało się to podobać. Czyżby zmierzał na Plac Rady, znajdujący się pośrodku wyspy? Tam nie było nic prócz Gmachu Rady, pomników pochodzących sprzed co najmniej pięciuset lat, kiedy Far Madding było stolicą Maredo, jak też biur najbogatszych kobiet miasta. W Far Madding bogaty mężczyzna to taki, któremu żona wypłacała szczodrą pensję, albo wdowiec, którego zmarła małżonka uposażyła w testamencie. Niewykluczone, że Rochaid jął się spotkać ze Sprzymierzeńcami Ciemności. Jeżeli tak, dlaczego tyle zwlekał?

Nagle ogarnęła go fala mdłości, na moment pole widzenia przesłoniła niewyraźna twarz, zachwiał się — w końcu musiał schwycić jakiegoś przechodnia, żeby nie upaść. Wyższy nawet od Randa, w jaskrawozielonej liberii, słomianowłosy, zareagował życzliwie — poprawił ciężki kosz, który dźwigał i delikatnie podtrzymał upadającego. Opaloną twarz przecinała po jednej stronie długa, pomarszczona blizna. Skłonił głowę, wymamrotał przeprosiny i pospieszył dalej.

Rand wyprostował się, równocześnie przeklinając pod nosem.

“Przecież już ich wszystkich zabiłeś” — wyszeptał w jego głowie Lews Therin. — “A teraz chcesz zabić kogoś innego i faktycznie, rychło w czas. Zastanawiam się, jak wielu nam trzem przyjdzie jeszcze zabić, zanim nastąpi koniec”.

“Zamknij się!” — pomyślał gwałtownie Rand, lecz odpowiedzią był tylko skrzekliwy, szyderczy śmiech. To nie spotkanie z Aielem go tak zdenerwowało. Od przybycia do Far Madding widział już wielu. Z jakiegoś powodu setki Aielów, którzy uciekli przez Prawdą o własnej historii, skończyło tutaj właśnie, gdzie niezdarnie próbowali żyć zgodnie z Drogą Liścia, wiedząc o niej tylko tyle, że ma coś wspólnego z zostaniem na resztę życia gai’shain. Nie denerwował go także napad mdłości ani przynależność oblicza które zobaczył, gdy raził go napad. Chodziło o widok z przodu: powóz ciągnięty przez sześć siwków, turkoczący w strumieniu lektyk i ludzi w liberiach, klienci wchodzący i wychodzący ze sklepów, ale ani śladu czerwonego kaftana. Uderzył osłoniętą rękawicą pięścią we wnętrze drugiej dłoni.

Gnanie na oślep nie miało sensu. Mógłby wpaść na tamtego albo przynajmniej dać się zobaczyć. Jak dotąd Rochaid z pewnością nie wiedział, że Rand przebywa w mieście, dawało to przewagę, której nie należało marnować. Wiedział natomiast, gdzie Rochaid mieszka — w pewnej gospodzie, wynajmującej pokoje obcym. Mógłby jutro z samego rana zaczaić się w pobliżu i czekać na następną szansę. W nocy też mogli przybyć pozostali. Zakładał jest w stanie zabić każdych dwu naraz, a być może i wszystkich pięciu, tylko wówczas nie uniknąłby hałasu. Któryś z pięciu z pewnością by go poranił, zaś w najlepszym razie musiałby porzucić swój miecz, czego uczynić nie chciał. Był prezentem od Aviendhy. W najgorszym zaś razie...

Kątem oka pochwycił mgnienie obszytego futrem płaszcza, który znikał za rogiem i natychmiast pognał w tamtą stronę. Municypalni pod znajdującą się tam wartownią wyprostowali się, obserwator na górze wyciągnął już grzechotkę zza pasa. Jeden z tych którzy stali pod wartownią zważył w dłoni ciężką pałkę, drugi sięgnął po chwytak oparty o wiodące na górę schody. Rozwidlony koniec służył do unieruchamiania ręki, nogi czy karku, zaś drzewce okute było żelazem, co czyniło je odpornym na ciosy miecza czy topora. Obserwowali go uważnie, twardymi spojrzeniami.

Skinął im głową i uśmiechnął się, potem ostentacyjnie spojrzał w głąb bocznej uliczki, przepatrując zgromadzonych tam ludzi. Bynajmniej nie uciekający złodziej, po prostu człowiek pragnący w zupełnie przyjacielskich zamiarach kogoś dogonić. Pałka powędrowała z powrotem do uchwytu przy pasie, chwytak wrócił na schody. Ale po raz drugi nie spojrzał już na Municypalnych. Przed sobą dostrzegł mgnienie płaszcza, a może czerwonego kaftana, których właściciel właśnie skręcał w kolejną ulicę.

Unosząc dłoń niby w geście zwrócenia czyjejś uwagi, Rand spieszył za ściganym, po drodze omijał ludzi i tace ulicznych handlarzy. Domokrążcy okrzykami próbowali przyciągnąć jego uwagę — czyjąkolwiek uwagę. Tutaj z kolei już tylko nieliczni mogli szczycić się haftami, prosty rzemyk wiążący włosy mężczyzny był znacznie bardziej rozpowszechniony niż nawet najprostsza spinka.

Te boczne uliczki były co najmniej ciasne, z pewnością zaś straszliwie kręte — tworzyły ryzykowny labirynt tanich karczm i kamiennych domów mieszkalnych o wąskich trzy piętrowych lub czteropiętrowych frontach, które górowały nad rzeźnikami, sklepami wytwórców świec, zakładami fryzjerskimi, warsztatami blacharskimi, garncarskimi i bednarskimi. W przestrzeni tych uliczek nie zmieściłyby się już powozy, lektyk również nigdzie nie było widać, żadnych konnych i tylko garstka służących w liberiach — nieśli rozmaite kosze wyraźnie wysłani, żeby coś załatwić, jednak spoglądali z góry na wszystkich wyjąwszy Straż Municypalną. Bowiem nawet tutaj wszędzie widać było piesze patrole i wysokie wartownie.

W końcu udało mu się wyraźnie zobaczyć człowieka, którego ścigał. Rochaid wreszcie na tyle poszedł po rozum do głowy, żeby otulić się płaszczem, chowając przed wzrokiem gawiedzi czerwony kaftan i miecz, ale dalej nie mogło być wątpliwości względem tego, kim był. Wręcz można by powiedzieć, że teraz unikał rzucania się w oczy, wędrował bowiem tuż pod ścianami budynków, prawie ramieniem szorując po wystawach sklepów. Znienacka rozejrzał się ukradkiem, a potem dał susa w alejkę między sklepikiem wyplataczą koszów a gospodą z godłem tak brudnym, że nie dawało się odczytać nazwy. Rand omal się nie uśmiechnął i nie tracąc czasu, ruszył za nim. W bocznych zaułkach Far Madding nie było ani Straży Municypalnej, ani wartowni.

Te zaułki okazały się jeszcze bardziej kręte niż boczne uliczki, którymi Rand przed momentem jeszcze wędrował, tworzyły istne mrowisko w ramach każdego kwartału, a Rochaid tymczasem znowu zdążył gdzieś się zapodziać — Rand słyszał tylko plaskanie jego butów po mokrej kamienistej glinie. Te odgłosy odbijały się wzmacnianym pogłosem wśród pozbawionych okien kamiennych ścian, póki nie był właściwie w stanie zorientować się, gdzie leży ich źródło, lecz szedł dalej, wzdłuż przejść ledwie na tyle szerokich, by zmieścić dwu mężczyzn idących obok siebie. Pod warunkiem, że nie mieliby nic przeciwko sobie. Dlaczego Rochaid wybrał ten labirynt? Dokądkolwiek zmierzał, najwyraźniej zależało mu, by szybko dotrzeć na miejsce. Ale przecież nie mógł na tyle znać ulic by wiedzieć, dokąd wszystkie prowadzą.