Выбрать главу

Przez chwilę przyglądał się twarzom mężczyzny i kobiety na łóżku, potem zdmuchnął płomień świecy, schował ogarek do kieszeni i z powrotem wstąpił w Tel’aran’rhiod.

Jego aktualny klient czekał już na niego. Mężczyzna, tego był pewien, choć nie dawało się go wyraźnie dostrzec. Nie chodziło nawet o to, że jak w wypadku tych przebiegłych Szarych Ludzi, po prostu umykał uwadze. Jednego z nich zdarzyło mu się zresztą raz zabić, w samej Białej Wieży. Pod dotykiem wydawali się zimni i puści. Było to niczym zabicie trupa. Nie, ten człowiek potrafił coś takiego zrobić z Mocą, że spojrzenie Luca ześlizgiwało się z niego, jak woda ześlizguje się po szkle. Nawet oglądany kątem oka, był tylko migotliwą plamą.

— Para śpiąca w tym pomieszczeniu śpi już snem wiecznym — powiedział Luc — ale mężczyzna był łysy, kobieta zaś siwa.

— Szkoda — rzekł nieznajomy, a jego głos jakby topił się w uszach Luca. Nie byłby go w stanie rozpoznać, gdyby usłyszał prawdziwe brzmienie. Z pewnością musiał być to jeden z Wybranych. Niewielu poza Wybranymi wiedziało, jak nawiązać z nim kontakt, a żaden z nich nie umiał przenosić albo odważyłby się wydawać mu rozkazy. O jego usługi zawsze trzeba było błagać, wyjątkiem był sam Wielki Pan, a ostatnimi czasy również Wybrani, lecz żaden z Wybranych, których Luc dotąd spotkał, nie podejmował takich środków ostrożności.

— Chcesz, żebym spróbował ponownie? — zapytał Luc.

— Może. Kiedy ci powiem. Nie wcześniej. Pamiętaj, ani słowa nikomu.

— Jak rozkażesz — odparł Luc, kłaniając się, ale tamten już tworzył bramę, jej przestrzeń otwierała się na zaśnieżoną leśną polanę. Zniknął, zanim Luc wyprostował plecy.

Naprawdę szkoda. Ze szczerą niecierpliwością czekał na okazję zamordowania swojego kuzyna i dziewczyny. A jeśli miało się trochę czasu do zabicia, największą przyjemność stanowiło polowanie. Stał się Isamem. Isam lubił zabijać wilki bardziej nawet niż Luc.

23

Stracić słońce

Szarpanina z wełnianym płaszczem, do którego życie nie zdążyło jej przyzwyczaić, wysiłki, by nie spaść z bardziej jeszcze obcego siodła — Shalon niezgrabnie pognała obcasami konia i ruszyła w ślad za Harine i jej Mistrzem Miecza, Moadem, przez otwór w powietrzu, wiodący z podwórza stajni Pałacu Słońca ku... Nie była pewna dokąd właściwie, wyjąwszy tyle, co widziała: wydłużającym otwarty teren — po namyśle uznała, że to polana — a więc ku polanie rozleglejszej niż pokład rakera, rozpościerającej się wśród karłowatych drzew porastających wzgórze. Sosny, jedyne wśród nich jakie potrafiła rozpoznać, były zbyt małe i pokrzywione, aby posłużyć mogły do czegokolwiek więcej niż wyrobu smoły czy terpentyny. Pozostałe drzewa straszyły gołymi szarymi gałęziami, przywodzącymi na myśl wystające kości. Tarcza południowego słońca wisiała ledwie ponad ich czubkami, a chłód dawał się jeszcze bardziej we znaki niż w mieście, które opuszczała. Pozostawało tylko ufać, że koń się nie potknie i nie strąci jej na dół między głazy, sterczące wszędzie tam, gdzie cienka powłoka śniegu nie zdołała do końcu skryć warstwy zbutwiałych liści. Nie ufała koniom. W przeciwieństwie do okrętów, zwierzęta miały własny rozum. A na dodatek były zdradzieckimi istotami. Poza tym te końskie zęby. Gdy jej wierzchowiec wyszczerzał swoje, tak blisko jej nóg, za każdym razem wzdrygała się i szybko klepała go po karku, wypowiadając uspokajające słowa. Przynajmniej miała nadzieję, że tak właśnie brzmią w końskich uszach.

A Cadsuane — odziana jak zawsze w ciemne zielenie — swobodnie dosiadała wysokiego konia o czarnej grzywie i ogonie, równocześnie utrzymując sploty tworzące bramę. Końmi się nie przejmowała. Niczym się nie przejmowała. Nagły powiew wiatru rozwiał płaszcz, którego poły spływały aż na koński zad — ona jednak w żaden sposób nie dała po sobie poznać, że w ogóle odczuwa zimno. Złote wisiorki otaczające jej stalowo siwy koczek zawirowały gdy odwróciła głowę, patrząc na Shalon i jej towarzyszy. Z pewnością można było ją wciąż określić mianem przystojnej, na ulicy jednak nikt nie obejrzałby się za nią dwa razy, chyba że zdumiony kontrastem między gładkim obliczem i barwą włosów. Kiedy natomiast zawarło się z nią bliższą znajomość, zazwyczaj było już za późno.

Shalon dużo by dała, żeby zobaczyć kształt splotów Mocy, nawet gdyby było to równoznaczne ze znalezieniem się w pobliżu Cadsuane, lecz nie wpuszczono jej na podwórze stajni, póki brama nie została ukończona — a przecież z samego widoku żagla rozpiętego na noku rei nie sposób wywnioskować, jak się go rozpina a cóż dopiero jak zrobić sam żagiel. Tak więc można by rzec, iż poznała wyłącznie samą jego nazwę. Przejeżdżając obok tamtej, unikała jej wzrokiem, ale wciąż czuła na sobie spojrzenie Aes Sedai. Wystarczyło raz zajrzeć w jej oczy, żeby palce stóp mimowolnie kurczyły się, szukając oparcia, którego strzemiona zapewnić nie mogły. Żadnej drogi ucieczki, ona jednak wciąż łudziła się, że znajdzie takową, studiując Aes Sedai. Chętnie zresztą przyznawała sama przed sobą, że niewiele o nich wiedziała — przed podróżą do Cairhien nigdy nie spotkała żadnej, a jeśli już o nich myślała, to tylko po to, by dziękować Światłości, iż ominęła ją konieczność stania się jedną z nich — niemniej wyczuwała coś u towarzyszek Cadsuane, coś, co kojarzyło jej się z głębokimi prądami po powierzchnią morza. Głębokie, silne prądy mogą zadecydować o kształcie zjawisk na powierzchni.

Cztery Aes Sedai, które w ślad za Cadsuane przejechały bramę, czekały w towarzystwie trzech Strażników przy przeciwległym krańcu polany. Co do Strażników, to Shalon miała niezbitą pewność, że Ihvon był zapalczywym Strażnikiem Alanny, Tomas zaś małym, krępym Strażnikiem Verin, na własne oczy natomiast wcześniej widziała tego samego młodego człowieka, który teraz trzymał się blisko pulchnej Daigian, ubranego w czarny kaftan Asha’manów. Żadną miarą więc nie mógł być Strażnikiem. A może jednak? Eben był w istocie tylko chłopcem. Wszelako gdy jeno spoczęło na nim kobiece spojrzenie, on — zazwyczaj już i tak rozpierany przez dumę — puchł w oczach. Nieco na uboczu siedziała w siodle Kumira, z pozoru poczciwie wyglądająca, której oczy jednak cięły niczym noże, gdy coś ją zainteresowało. Wpatrywała się w młodego Ebena tak ostro, że zdumieniem mógł napawać fakt, iż tamten wciąż żyje, chodzi nienaruszony, a nie spoczywa oskórowany na ziemi.

— Dłużej nie będę tego znosić — narzekała Harine, wbija bose pięty w boki swej klaczy, która mimo wszystkich zabiegów poruszała się dość leniwie. Żółte jedwabne brokaty w niczym nie przyczyniały się do poprawy jej wizerunku w siodle, w którym sprawiła wrażenie równie żałosne co Shalon. Każdy ruch zwierzęcia sprawiał, że kołysała się i obsuwała, omalże raz za razem nie spadają na ziemię. Kolejny podmuch wiatru rozdął poły jej płaszcza i szarpnął końcami szarfy, ale najwyraźniej stan ubioru w ogóle jej nie obchodził. Na okrętach płaszcze nie były do niczego potrzebne, tylko przeszkadzały, grożąc spętaniem rąk i nóg, które musiały być wolne gdy walczyło się o życie. Moad zresztą nie zdecydował się go przywdziewać, ufając w ochronę pikowanego niebieskiego kaftana, który zawsze nosił na zimniejszych wodach. W dalszej kolejności przez bramę przejechały: Nesune Bihara, cała w brązach, czujnie rozglądająca się wokół, jakby chciała naraz wszystko zobaczyć, oraz Elza Penfel z nadąsanym z jakiegoś powodu wyrazem twarzy, ściśle otulona zielonym, podbitym futrem płaszczem. Oprócz niej pozostałym Aes Sedai ziąb najwyraźniej w ogóle nie dokuczał.