Cadsuane odnalazła w salonie, z którego rozciągałby się piękny widok na jezioro, gdyby nie szczelnie zaciągnięte zasłony zatrzymujące w pomieszczeniu ciepło szerokiego marmurowego kominka. Tamta siedziała w fotelu — obok na małym inkrustowanym stoliczku stał jej koszyk z przyborami do szycia — i spokojnie haftowała na trzymanym w dłoni tamborku. Nie była sama. Verin przewiesiła płaszcz przez oparcie wyściełanego krzesła i usiadła na innym, by zaczekać.
Elza ledwie na nią spojrzała. Zielona siostra o zazwyczaj pogodnym obliczu stała na dywanie przed Cadsuane, wyglądając na mocno zdenerwowaną — jej twarz była zaczerwieniona, a oczy ciskały wściekłe błyski. Elza zawsze doskonale rozumiała swoją pozycję w hierarchii sióstr, być może nawet zbyt wielką wagę przykładała do tych spraw. Żeby zignorowała Verin, nie wspominając już o sprzeciwianiu się Cadsuane, musiała być w stanie najwyższego wzburzenia.
— Jak mogłaś pozwolić jej odejść? — Prawie krzyczała. — Bez niej go nie znajdziemy. — Aha, więc o to chodziło.
Cadsuane nie unosiła głowy, pochylonej nad tamborkiem, a jej dłonie bez chwili przerwy nakładały na materiał drobne hafty.
— Możesz zaczekać, póki nie wróci — odpowiedziała spokojnie.
Dłonie Elzy zacisnęły się w pięści.
— Jak możesz traktować to z taką obojętnością? — pytała. — Przecież on jest Smokiem Odrodzonym! To miejsce może się okazać dla niego śmiertelną pułapką! Musisz...— Zgrzytnęła zębami, gdy Cadsuane uniosła do góry palec.
— Wystarczająco długo znosiłam twoją tyradę, Elza. Możesz odejść. Już!
Elza zawahała się, ale tak naprawdę nie miała wyboru. Z twarzą wciąż zaczerwienioną ukłoniła się, jej dłonie ściskały kurczowo fałdy zielonych spódnic. I choć krok, jakim wyszła z pomieszczenia, trudno było określić mianem dostojnego, opuściła je bez dalszej zwłoki.
Cadsuane położyła tamborek na podołku i odchyliła się na oparcie fotela.
— Zrobisz mi herbaty, Verin?
Verin wzdrygnęła się wbrew sobie. Tamta ani razu nie spojrzała w jej stronę.
— Oczywiście, Cadsuane. — Kuty w srebrze czajniczek z herbatą stał na czteronożnym postumencie na jednym z bocznych stolików i na szczęście wciąż był ciepły. — Jesteś pewna, że mądrze postąpiłaś, pozwalając Alannie odejść?
— Nie mogłam jej zatrzymać, nie zdradzając równocześnie chłopakowi więcej, niż powinien wiedzieć, nieprawdaż? — sucho odparła Cadsuane.
Przez chwilę Verin nie odzywała się, z uwagą przechylając czajniczek, aby nalać herbaty do filiżanki z cienkiej niebieskiej porcelany. Nie była to porcelana Ludu Morza, niemniej znakomitej jakości.
— Domyślasz się może, dlaczego przybył właśnie do Far Madding? Omalże się nie udławiłam, kiedy dotarło do mnie, że powodem, dla którego przestał się raptownie przemieszczać z miejsca na miejsce jest fakt, iż zatrzymał się tutaj. Jeśli chodzi o coś niebezpiecznego może powinnyśmy go powstrzymać.
— Verin, on może sobie robić wszystko, co mu w duszy zagra, póki będzie żył wystarczająco długo, by dotrwać do Tarmon Gai’don. I póki dopuści mnie do siebie na tyle, bym nauczyła go znowu, jak się śmiać i płakać. — Przymknęła oczy, rozmasowała palcami skronie i westchnęła. — Jego serce powoli zmienia się w kamień, Verin, a jeśli nie nauczy się na powrót, co to znaczy być człowiekiem, zwycięstwo w Ostatniej Bitwie niczym nie będzie się różniło od porażki. Młoda Min powiedziała mu, że mnie potrzebuje, tyle udało mi się z niej wydobyć, nie wzbudzając podejrzeń. Ale muszę czekać, aż sam do mnie przyjdzie. Widziałaś, jak brutalnie traktuje Alannę i pozostałe. Nawet jeśli sam poprosi, dotarcie do niego będzie dostatecznie trudne. Nie zgadza się, by ktokolwiek nim pokierował, wydaje mu się, że musi wszystko zrobić sam, sam się wszystkiego nauczyć, a jeśli go nie zmuszę do wysiłku, nie nauczy się niczego. — Jej dłonie przykryły spoczywający na podołku tamborek. — Dziś wieczorem jestem chyba w nastroju skłaniającym do wyznań. Rzecz dla mnie z pewnością niezwykła. Gdy wreszcie skończysz nalewać tę herbatę, być może powiem ci jeszcze coś.
— Ach tak, oczywiście. — Verin szybko napełniła filiżankę dla siebie, a potem wsunęła małą fiolkę z powrotem do sakwy. Dobrze było znowu odzyskać wiarę w Cadsuane. — Miodu?— zapytała swoim najbardziej uniżonym tonem. — Nigdy nie potrafię zapamiętać.
26
Oczekiwania
Elayne szła w towarzystwie Egwene po zbrązowiałej trawie wioskowej łąki w Polu Emonda i ze smutkiem kontemplowała zaszłe w tym miejscu zmiany. Sama Egwene z kolei wydawała się całkiem osłupiała widokiem rozciągającym przed oczyma. Kiedy pojawiła się w Tel’aran’rhiod, długi warkocz kołysał się na plecach, ubrana zaś była w prostą wełnianą suknię, jakby już nic innego nie potrafiła wymyślić, a z każdym krokiem spod spódnic wyglądały mocne, niezgrabne buty. Elayne przypuszczała, że tak musiała się ubierać, kiedy mieszkała w Dwu Rzekach. Teraz jej ciemne włosy spływały na ramiona, ujęte małym czepkiem z delikatnej koronki, reszta ubioru zaś była równie elegancka, jak strój Elayne — suknia w bogatych odcieniach błękitu, wyszywana na staniku, lamówce, wysokim karczku i mankietach srebrną nitką. Haftowane srebrem aksamitne pantofle zastąpiły grube skórzane buty. Elayne musiała przez cały czas kontrolować własną zieloną suknię do konnej jazdy, żeby się nie zmieniła w coś innego, co prawdopodobnie mogłoby okazać się żenujące, lecz w wypadku przyjaciółki zmiany były bez żadnych wątpliwości rozmyślne.
Miała nadzieję, że Rand wciąż jest w stanie kochać Pole Emonda, ono wszakże straciło już wszelką więź z wioską, w której wyrósł razem z Egwene. W Świecie Snów nie było żadnych ludzi, bez trudu jednak można było dostrzec, że Pole Emonda jest obecnie sporym, rozrastającym się miasteczkiem — prawie trzecia część domów zbudowana była z gładko ociosanego kamienia, niektóre z nich miały nawet dwa piętra, a dominujące ongiś strzechy zasadniczo zastąpiły dachówki we wszystkich kolorach tęczy. Kilka ulic wybrukowano gładką, dopasowaną kostką, nie zdradzającą jeszcze żadnych śladów zużycia, a wokół miasta wzrastał gruby mur, z wieżyczkami i żelaznymi bramami, całkiem stosowny dla jakiejś mieściny Ziem Granicznych. Za murami miasta znajdowały się młyny, tartaki, odlewnia żelaza, wielkie warsztaty tkackie, produkujące tak wełny, jak dywany, mieszczące wewnątrz sklepy meblarskie, garncarskie, szwalnie, wytwórnie noży, zakłady pracujących w złocie i srebrze jubilerów, produkujących towary nie gorsze niż Caemlyn, jednak stylistycznie zapożyczone z Arad Doman i Tarabon.
Powietrze nie było chłodne, niemniej rześkie, na ziemi nie zalegał śnieg. Słońce stało tu wysoko ponad głową, Elayne pozostawała nadzieja, że w świecie jawy wciąż panuje noc. Potrzebowała odrobiny prawdziwego snu, zanim przyjdzie stawić czoło wyzwaniom. Przez ostatnich kilka dni czuła się bezustannie zmęczona, tyle było do zrobienia, a tak mało czasu na wszystko. Na spotkanie wybrały sobie to miejsce, ponieważ było nadzwyczaj mało prawdopodobne, aby ktokolwiek je tu wyśledził, obecnie jednak Egwene marnowała czas na obserwację zmian w rodzinnej wiosce. Elayne miała zresztą własne powody — nie licząc sentymentalnych, związanych z Randem — aby przyjrzeć się Polu Emonda. Problem wszakże, polegał na tym, że można było spędzić pięć godzin w Świecie Snów, podczas gdy na jawie mijała tylko jedna, ale równie dobrze sprawy mogły potoczyć się odwrotnie. Niewykluczone, że w Caemlyn wstawał już dzień.
Egwene zatrzymała się na skraju łąki i spojrzała wstecz na szeroki kamienny most, łączący brzegi gwałtownie rozszerzającego się strumienia, wypływającego spod skalnej odkrywki z siłą wystarczającą, aby powalić człowieka. Pośrodku łąki stał masywny marmurowy obelisk równo pokryty wykutymi nazwiskami. Obok niego dwa wysokie maszty na kamiennych podstawach.