Выбрать главу

Położył się na łóżku, skrzyżował stopy i leżał, wpatrzony w łuk i włócznię. Ponieważ drzwi do salonu pozostawały nieco uchylone, słyszał jak zegar wybija cicho kolejne godziny. Światłości, dziś w nocy będzie potrzebował szczęścia.

Światło za oknem gasło tak powoli, że w pewnej chwili niemalże poderwał się, by sprawdzić, czy słońce nie stanęło na niebie, w końcu jednak szarość ustąpiła miejsca fioletowemu półmrokowi, a ten ciemności. Zegar uderzył dwukrotnie, a potem jedynymi odgłosami było bębnienie deszczu i wycie wiatru. Robotnicy, którzy nie zlękli się pogody, pakują teraz narzędzia i zbierają się do domów. Nikt nie przyszedł, aby zapalić lampy i dorzucić do ognia. Nikt nie spodziewał się go tu zastać, ponieważ spędził na miejscu poprzednią noc. Płomyki na kominku w sypialni zamigotały i zgasły. Wszystko już się zaczęło. Olver siedział sobie wygodnie w starej stajni, pod ocalałym po większej części dachem. Zegar wybił pierwszą pełną godzinę nocy, a po czasie, który zdawał się tygodniem, cztery kuranty drugiej.

Mat podniósł się z łóżka, po omacku dotarł do ciemnego niczym oko wykol salonu i otworzył jak szeroki luft jednego z wysokich okien. Silny wiatr wniósł do wnętrza krople deszczu przez misternie kuty w żelazie biały ekran, kaftan szybko przeszedł wilgocią. Księżyca nie widać było zza grubych chmur, a miasto stanowiło lity masyw spowity w całun deszczu i nie rozświetlany nawet przypadkową błyskawicą. Ulewa i wiatr najwyraźniej zdusiły wszystkie lampy uliczne — noc skryje ich, gdy tylko opuszczą pałac. A każdy patrol, jaki ich zobaczy w tej pogodzie, zastanowi się dwa razy. Drżąc w podmuchach zimnego wiatru przenikającego przez mokry kaftan, zamknął okno.

Usiadł na skraju fotela rzeźbionego w formę bambusa, podparł się łokciami na kolanach i obserwował zegar nad zimnym kominkiem. W ciemnościach nie potrafił go zobaczyć, jednak słyszał równe tykanie. Trwał bez ruchu, chociaż pojedynczy kurant drugiej godziny sprawił, że drgnął. Nie było nic do roboty, jak tylko czekać. Już niedługo Egeanin przedstawi Joline swojej sul’dam. Jeżeli naprawdę udało jej się znaleźć trzy, które zrobią, co powie. Jeżeli Joline nie wpadnie w panikę, gdy nałożą jej a’dam. Thom, Joline i reszta towarzystwa z gospody spotkają się z nim, zanim dotrze do Dal Eira. A jeśli do niej nie dotrze, Thom będzie musiał spróbować poradzić sobie przy pomocy rzepy. Tamten nie miał wątpliwości, iż zdoła przejść przez bramę, posługując się sfałszowanym rozkazem. Przynajmniej będą mieli jakąś szansę, gdy wszystko inne zawiedzie. Zbyt wiele tych “jeżeli”, żeby się teraz nad tym zastanawiać. Zresztą już na to za późno.

Ding, zaśpiewał zegar, jakby ktoś trącił łyżeczką kawałek kryształu. Ding. W tej chwili Juilin z pewnością zmierza do swej drogocennej Thery, a przy odrobinie szczęścia Beslan w jakiejś gospodzie zaczyna się upijać do nieprzytomności. Mat wciągnął głęboki oddech i wstał pośród ciemności. Potem zmacał na ślepo noże — w rękawach, pod kaftanem, w zawiniętych cholewach butów, jeden w klapie kołnierza. Dodawszy sobie ducha, opuścił apartamenty. Zbyt późno na cokolwiek, jak tylko przystąpić do dzieła.

Szedł po pustych, zalanych mętnym światłem korytarzach. Tylko jednej na trzy, cztery lampy migotał ognik, iskrząc w zwierciadlanym półkloszu — drobne kałuże światła, przedzielone bladym cieniem, który jednak nigdzie nie przechodził w prawdziwy mrok. Obcasy stukały głośno na płytkach posadzki. Było mało prawdopodobne, by o tej godzinie ktoś jeszcze nie spał, jednak nie powinien przecież sprawiać wrażenia, jakby się skradał. Wsunął kciuki za pas, zwolnił kroku. To nic trudniejszego, niż ukraść ciastko z parapetu kuchennego okna. Chociaż, gdy się nad tym zastanowić, w dziurawej pamięci przechowało się dość wspomnień z dzieciństwa, by przed oczyma stanęło mu niejedno lanie, odebrane przy takiej okazji.

Wszedł na krużganek, biegnący wzdłuż jednego z boków podwórza stajni, postawił kołnierz, gdyż wiatr siekł deszczem nawet między smukłymi białymi kolumnami. Przeklęty deszcz! Można w nim utonąć, a przecież jeszcze nawet porządnie nie wyszedł na dwór. Osadzone w ścianach lampy pogasły, wyjąwszy dwie po obu stronach otwartej bramy — jedyne dwa jasne punkty pośród strumieni ulewy. Nie widział nawet wartowników za bramą. Ale pewien był, że oddział Seanchan trwa tam nieruchomo, niby podczas miłego popołudnia. Eboudarianie z pewnością również — nie lubili w niczym być gorsi. Po chwili wrócił do drzwi westybulu, aby uniknąć całkowitego przemoczenia. Na podwórzu stajni panował kompletny bezruch. Gdzie oni są? Krew i krwawe popioły, gdzie...?

W bramie zamajaczyły sylwetki jeźdźców, poprzedzali ich dwaj ludzie z lampami na kijach. Nie potrafił policzyć w deszczu, ale zdawało mu się, że jest ich trochę zbyt wielu. Czy gońcy Seanchan mieli swoich latarników? Może, przy takiej pogodzie. Skrzywił się i cofnął o krok, do westybulu. Słabe światło pojedynczej stojącej lampy spowiło noc na zewnątrz w nieprzebytą kurtynę mroku, ale wciąż wysilał spojrzenie. Za parę chwil pojawiły się cztery okutane w płaszcze postacie, spiesząc ku drzwiom. Jeśli byli to kurierzy, miną go bez powtórnego spojrzenia.

— Twój człowiek, Vanin, jest niegrzeczny — oznajmił głos Egeanin, która odrzuciła kaptur płaszcza w momencie, gdy wkroczyła na krużganek. W ciemnościach jej twarz była tylko kolejnym cieniem, jednak z zimnego głosu jednoznacznie wywnioskował, co by zobaczył, gdyby nie cofnął się do westybulu. Więc nie poruszył się. Wreszcie zobaczył jej oblicze: ściągnięte brwi i oczy niczym lodowe świdry z nią szedł Domon z równie ponurą miną, strzepując wodę z płaszcza potem dwie sul’dam: jedna blada i słomianowłosa, druga z długimi, brązowymi lokami. Więcej szczegółów nie potrafił dostrzec, ponieważ pochylały głowy, wbijając wzrok w płytki posadzki. — Nie powiedziałeś mi, że jest z nią dwóch mężczyzn — kontynuowała Egeanin, ściągając rękawiczki. Dziwne, jak przy tym akcencie jej słów mogły brzmieć jednak energicznie. Nie można było wtrącić nawet słowa. — Albo że pani Anan wybiera się z nami. Na szczęście potrafię się szybko adaptować. Gdy tylko kotwica obeschnie, wszystkie plany zawsze natychmiast trzeba adaptować. Jeśli już mowa o obsychaniu, byłeś na zewnątrz? Ufam, że nikt cię nie widział.

— O co ci chodzi z tym adaptowaniem? — zapytał Mat, przeczesując palcami włosy. Światłości, ależ były mokre! — Wszystko przewidziałem! — Dlaczego te dwie sul’dam stoją tak nieruchomo? Jeśli kogokolwiek można było nazwać uosobieniem niechęci, to z pewnością właśnie je. — Kim są tamci?

— Ludzie z gospody — niecierpliwie odrzekła Egeanin. — Po pierwsze, potrzebuję odpowiedniego orszaku, żeby nie wzbudzać podejrzeń ulicznych patroli. A ci dwaj silni... Strażnicy?... Nadają się świetnie na latarników. Po drugie, nie chciałam nikogo stracić w tym oberwaniu chmury. Najlepiej, żebyśmy od początku trzymali się razem. — Odwróciła głowę, podążając za jego spojrzeniami, kierowanymi ku sul’dam. — To Seta Zarbey i Renna Emain. Podejrzewam, iż mają nadzieję, że jutro nie będziesz już pamiętał tych imion.

Blada kobieta drgnęła, słysząc imię Seta, z czego wynikało, że druga to Renna. Żadna nie uniosła głowy. Ciekawe, co też Egeanin mogła na nie mieć? Oczywiście, teraz było to bez znaczenia. Znaczenie miało tylko to, że byli tu wszyscy razem, gotowi do działania.

— Nie ma sensu tu sterczeć — powiedział Mat. — Bierzmy się do roboty. — Zmiany jakie wprowadziła do planu, pozostawił bez dalszych komentarzy. Mimo wszystko, gdy leżał na wznak w łożu Tylin, sam zdecydował się na jedną czy dwie.