— Po co? — cicho zapytał Rand. — Żeby ich obezwładnić Mocą kiedy będziemy ich rzezać? Żeby własnoręcznie ich zabić? — Zmarszczyła brwi i wbiła spojrzenie w bruk pod stopami.
Kiedy przechodzili obok warsztatu Zerama, Rand przystanął na moment i ostrożnie rozejrzał się dookoła. W zasięgu wzroku nie było nikogo ze Straży Municypalnej, jednak należało działać szybko. Wcześniej, podczas rozprawy z Rochaidem, też nikogo nie widział. Pchnął więc energicznie Nynaeve w boczną uliczkę.
— Coś ci odebrało mowę — powiedział Lan, idąc w ślad za nimi.
Zrobiła jeszcze kilka kroków i dopiero potem odpowiedziała, we zatrzymując się, ani nie oglądając za siebie.
— Do tej pory jakoś to do mnie nie docierało — oznajmiła cicho. — Wyobrażałam sobie kolejną przygodę: potyczka ze Sprzymierzeńcami Ciemności, Asha’mani renegaci... A wy tam idziecie, by wykonać na nich wyrok. Jeżeli to będzie możliwe, nie dacie im żadnych szans, nieprawdaż?
Rand zerknął przez ramię na Lana, jednak tamten tylko pokręcił głową, wyraźnie równie skonfundowany. Oczywiście, że pozabijają ich bez żadnego pardonu. To nie był pojedynek, jak sama zauważyła, to była egzekucja. Przynajmniej, miał nadzieję, że tak wszystko się ułoży.
Alejka na tyłach budynków była nieco szersza niż wiodąca na nią boczna uliczka — w kamienistej ziemi wyraźnie odciskały się ślady po beczkach z nieczystościami, wywożonymi każdego ranka. Wzdłuż niej wznosiły się ślepe ściany. Nikomu nie zależało na widoku poczynań śmieciarzy.
Nynaeve zatrzymała się za budynkiem szewca, spojrzała w górę i nieoczekiwanie westchnęła.
— Pozabijajcie ich we śnie, jak wam się uda — powiedziała nadzwyczaj cicho jak na swój zapalczywy charakter.
Rand poczuł, jak pod ręce bierze go niewidzialne jarzmo i powoli unosi do góry. Frunął w powietrzu, póki nie dotarł na skraj okapu. Niewidoczne więzy puściły, opadł na pochyły dach i poślizgnął się na mokrych szarych dachówkach. Osunął się na czworaki. Chwilę później na dachu wylądował Lan. Strażnik przykucnął i spojrzał w dół.
— Poszła sobie — oznajmił na koniec. Odwrócił się do Randa i wskazał dłonią. — Tędy dostaniemy się do środka.
Wyżej w dachu osadzona była klapa, otoczona metalową listwą, zabezpieczającą przed przeciekaniem. Kiedy ją unieśli, otworzył się przed nimi widok na strych. Rand zsunął się w ciemną przestrzeń, rozjaśnioną wyłącznie światłem wpadającym przez otwór. Chwilę wisiał na rękach, potem zeskoczył na dół. Nie licząc krzesła bez jednej nogi i otwartego kufra, długie pomieszczenie było równie puste, co wnętrze tego kufra. Najwyraźniej Zoram przestał wykorzystywać strych w charakterze magazynu, od kiedy żona zaczęła go wynajmować przyjezdnym.
Starając się stąpać jak najciszej, obaj mężczyźni obeszli strych, póki nie znaleźli w podłodze następnej klapy, większej od tamtej. Lan powiódł dłonią po mosiężnych zawiasach i poinformował Randa o wyniku oględzin. Zawiasy były suche, nie zardzewiałe. Rand dobył miecz i kiwnął głową. Lan szarpnął klapę.
Skoczył na dół, spowalniając częściowo lot dłonią wczepioną w krawędź otworu. Nie miał pojęcia, co go tam czeka. Wylądował w półprzysiadzie. Pomieszczenie najwyraźniej przejęło funkcje strychu, jeśli wnioskować z licznych szaf i komód, stojących pod ścianami, drewnianych kufrów, spiętrzonych jedne na drugich i odwróconych krzeseł na stołach. Jednak ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał, był widok dwu ciał leżących tak, jakby ktoś po prostu porzucił je na strychu wraz z innymi niepotrzebnymi meblami. Rysów czarnych opuchniętych twarzy nie dawało się rozpoznać, jednak włosy niższego wciąż spinał wielki czerwony klejnot, osadzony w srebrze.
Land zeskoczył bezgłośnie na dół, potem zobaczył trupy i uniósł brew. To wszystko. Nic nigdy nie było go w stanie zaskoczyć.
— Fain tu był — szepnął Rand. Jakby obudzone dźwiękiem imienia, zakłuły bliźniacze rany w boku, ta starsza, która kształtem przypominała krąg lodu, ta nowsza, niczym pieczętująca ją pręga ognia. — To on wysłał list.
Lan mieczem wskazał wiodący na górę otwór, ale Rand pokręcił głową. Własnoręcznie chciał pozabijać renegatów, jednak teraz, gdy Torval i Gedwyn już nie żyli — bez większych wątpliwości to samo odnosiło się do Kismana, nagle zrozumiał podsłuchaną w tamtej gospodzie uwagę kupca — pojął, że nie dba, kto ich zabił, ważne, iż byli martwi. Wszelako, gdyby to jakiś obcy człowiek wykończył Dashivę, na tym byłby koniec. Skoro jednak w grę wchodził Fain, rzecz miała się inaczej. Fain sprowadził trolloki do Dwu Rzek i zadał mu drugą, nie gojącą się ranę. Jeżeli Fain gdzieś tu był, Rand nie miał zamiaru pozwolić mu uciec. Już wcześniej skinął na Lana i stanął przed drzwiami, trzymając w obu dłoniach miecz. Kiedy tamten gwałtownie otworzył drzwi, runął w głąb pomieszczenia. Nie zdążył się nawet dokładnie przyjrzeć ustawionemu pod ścianą łożu z baldachimem, ledwie zarejestrował płomienie posykujące w małym kominku.
Uratowała go tylko szybkość, z jaką się poruszał. Kątem oka złowił poruszenie, coś zahaczyło połę rozwianego płaszcza. Odwrócił się niezgrabnie, akurat w czas, by odbić cios zakrzywionego sztyletu. Każdy ruch zdawał się ponad siły. Rany w boku nie kłuły już, lecz szarpały niczym szpony — płynne żelazo i duch lodu walczyły o lepsze, by dobrać się do ciała. Lews Therin zawył. Ból zaćmiewał wzrok, Rand nie potrafił już o niczym innym myśleć.
— Mówiłem ci, że on jest mój! — wrzasnął kościsty mężczyzna, uskakując przed ciosem miecza. Twarz wykrzywiała mu furia wystający nos i sterczące uszy nadawały wygląd pokrzywdzonego dziecka, jednak w oczach płonął mord. Wyszczerzone zęby przywodziły na myśl poniekąd również łasicę, zdjętą szałem zabijania. Wściekłą łasicę, gotową zaatakować panterę. Zresztą ten sztylet mógł sprowadzić śmierć na każdego. — Mój! — Wrzasnął znowu Padan Fain, kiedy Lan wpadł do pomieszczenia. — Zabić paskudę!
Dopiero gdy wejście Lana pozwoliło mu odwrócić uwagę od Faina, Rand zorientował się, że w pomieszczeniu jest ktoś jeszcze. Wysoki bladoskóry mężczyzna z wyraźną rozkoszą ruszył skrzyżować klingi ze Strażnikiem. Oblicze Torama Riatina było wynędzniałe, jednak w tańcu żelaza poruszał się z gracją mistrza miecza, którym był. Lan tylko na to czekał, rozpoczęła się śmiertelna choreografia stali i śmierci.
Rand odepchnął od siebie zdumienie wywołane spotkaniem w Far Madding obszarpańca, który wcześniej rościł sobie prawo do tronu Cairhien. Nie było na to czasu. Z powrotem popatrzył na niegdysiejszego handlarza, a czubek miecza powędrował za spojrzeniem. Ktoś gorszy od Sprzymierzeńca Ciemności, powiedziała o nim Moiraine. Rand — ignorując szczęk stali za plecami i jęki Lewsa Therina w głowie — dał krok w kierunku tamtego, ale potknął się, porażony niespodzianym szarpnięciem bólu w boku. Fain drobił i przyskakiwał, próbując zmniejszyć dystans i ciąć sztyletem, którego pocałunek pamiętała wciąż nie zagojona rana. Warczał i przeklinał, gdy Rand zmusił go do wycofania. Znienacka odwrócił się i pobiegł na tyły domu.
Katusze w boku osłabły i przeszły w pulsujący ból, gdy Fain opuścił pomieszczenie. Mimo to Rand z najwyższą ostrożnością podążył za nim. Minął drzwi i okazało się, że Fain jednak nie zastawił zasadzki. Czekał na niego u szczytu schodów, w dłoni ściskał zakrzywiony sztylet. Wielki rubin w głowni lśnił, chwytając promienie światła lamp na stołach. Pomieszczenie pozbawione było okien. Gdy tylko Rand przekroczył próg, ogień i lód szarpnęły ciałem, a serce zaczęło łomotać. Zdołał ustać tylko dzięki skrajnemu wysiłkowi żelaznej woli. Krok naprzód wydawał się czynem nadludzkim, jednak dał go... a potem następny.