— Chcę, żeby wiedział, kto go zabił — powiedział z rozdrażnieniem Fain. Patrzył na Randa, ale zdawał się mówić do siebie. — Chcę, żeby wiedział! Kiedy umrze, przestanie nawiedzać moje sny. Tak wtedy wszystko się skończy. — Z uśmiechem uniósł wolną rękę.
Po schodach wchodzili Torval i Gedwyn z płaszczami przerzuconymi przez ramię.
— Powiadam, że nie wolno nam się do niego zbliżać, póki nie znajdziemy pozostałych — sarkał Gedwyn. — M’Hael nas zabije, jeśli...
Nie zastanawiając się, Rand ułożył dłonie w Cięcie Wiatru, które natychmiast przeszło w Rozkładanie Wachlarza.
Iluzja powstałych z grobu mężczyzn rozwiała się, a Fain odskoczył z wrzaskiem. Krew zalała mu twarz. Przechylił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał, a po chwili wrzasnął raz jeszcze — krzykiem nieartykułowanej furii — i zbiegł po schodach.
Rand ruszył w ślad za oddalającym się tupotem butów, jednak Lan schwycił go za ramię.
— Na ulicy od frontu jest pełno Municypalnych, pasterzu. — Plama ciemnej wilgoci rozlewała się na lewym boku kaftana, jednak miecz już tkwił w pochwie. Namacalny dowód, kto okazał się lepszym tancerzem stali. — Czas wracać na dach.
— W tym mieście człowiek nie może się nawet pokazać na ulicy z dobytym mieczem — mruknął Rand, chowając własne ostrze. Lan nie roześmiał się, ale przecież prócz Nynaeve mało kto potrafił go do tego skłonić. Od stóp schodów dobiegały okrzyki. Może Fain wpadł w ręce Gwardii Municypalnej. Może zawiśnie, oskarżony o zamordowanie wszystkich trzech. Jakoś nie bardzo mu to pasowało, ale musi wystarczyć. Rand powoli miał już dość poprzestawania na tym, co musi wystarczyć.
Kiedy znaleźli się na strychu, Lan podskoczył, złapał krawędź otworu i wyciągnął się na dach. Rand nie był pewien, czy zdoła powtórzyć wyczyn tamtego. Wraz z Fainem zniknął także ból, niemniej bok odczuwał tak, jakby go stłuczono trzonkiem topora. Kiedy się zbierał w sobie, Lan wytknął głowę przez otwór i wyciągnął rękę.
— Prawdopodobnie nie pobiegną od razu na górę, pasterzu, ale czy jest sens, by sprawdzać na własne oczy?
Rand chwycił wyciągniętą dłoń i pozwolił się podciągnąć do miejsca, skąd już mógł złapać się dachu. O własnych siłach wypełzł nań. Pochyleni, przeszli po mokrych dachówkach na tyły budynku, a potem wspięli na szczyt dachu. Mimo Municypalnych na frontowej ulicy, wciąż istniała szansa, że uciekną niezauważeni. Gdyby jeszcze udało się dać znak Nynaeve, która mogłaby odciągnąć uwagę tamtych.
Rand dotarł do najwyższego punktu dachu i usłyszał zgrzyt obsuwającej się stopy Lana. W samą porę schwycił go za rękę, jednak pod ciężarem ciała obaj zaczęli się zsuwać. Na próżno zakrzywione palce drapały powierzchnię dachu, szukając najdrobniejszego punktu zaczepienia. Żaden nie wydał najcichszego odgłosu. Ani słowa. Wreszcie czubki rękawic Randa zahaczyły o coś, nie miał pojęcia o co i nie obchodziło go. Lan wisiał w powietrzu, ponad okap wystawała tylko jego głowa i jedno ramię. Do ziemi było co najmniej dziesięć kroków.
— Puść — powiedział cicho. Spojrzał na Randa zimnymi i nieustępliwymi oczyma. Na jego twarzy nie odbijały się żadne uczucia. — Puść.
— Kiedy słońce wzejdzie na zielono — odparł Rand. Gdyby tylko był w stanie podciągnąć tamtego troszkę, żeby schwycił się okapu...
Uchwyt pod palcami pękł z donośnym trzaskiem, a na ich spotkanie pomknęła rozmokła powierzchnia alejki.
34
Tajemnica kolibra
Nynaeve odłożyła cienką zieloną wstążkę na tacę handlarki i wsunęła zziębniętą dłoń pod płaszcz. Starała się równocześnie obserwować alejkę za sklepem ze świecami i nie rzucać się w oczy. Płaszcz był wprawdzie zdecydowanie zbyt dobry na tę ulicę, jednak z drugiej strony dostatecznie skromny, aby nikt nie spojrzał na nią dwa razy. Jednak pasek z pewnością przyciągnąłby spojrzenia. Kobiety w klejnotach rzadko zaglądały na Ulicę Błękitnego Karpia, albo robiły zakupy u ulicznych handlarzy. Zdążyła już wziąć do ręki każdy towar na tacy, a handlarka zaczynała powoli stroić miny, jednak przecież kupiła od rozmaitych sprzedawców trzy wstążki, dwa kawałki tasiemki i paczkę szpilek, wszystko po to, by uzasadnić swą obecność w tym miejscu. Szpilki zawsze się przydadzą, jednak trudno jej było sobie wyobrazić, co zrobi z resztą.
Nagle od strony wartowni dobiegły ją odgłosy jakiegoś zamieszania, donośne okrzyki Municypalnych, które z każdą chwilą stawały się głośniejsze. Wartownik złaził ze swego stanowiska. Przechodnie przystanęli i rozglądali się po skrzyżowaniu, spoglądali też w głąb Ulicy Błękitnego Karpia, póki nie roztrącił ich na boki biegnący patrol Straży Municypalnej. Tamci wymachiwali trzymanymi w górze grzechotkami. Za moment nie był to już pojedynczy patrol, ale cały strumień zbrojnych, który płynął Ulicą Błękitnego Karpia i do którego dołączały mniejsze strumyczki z ulic sąsiednich. Ludzi, którzy nie mieli dość przytomności, aby się odsunąć, odpychano bezceremonialnie, jeden trafił nawet pod buty biegnących. Żaden z tamtych nie zwolnił.
Sprzedawczyni wstążek omal nie pogubiła połowy swego towaru, tak jej było spieszno na bok. Nynaeve równie skwapliwie przycisnęła się do kamiennej ściany i obie patrzyły. Ciżba Straży Municypalnej wypełniła całą szerokość ulicy, obijali się o siebie, niemalże wciskając je w kamień. Nad głowami falował las chwytaków i pałek. Taca wytrącona z rąk sprzedawczyni wstążek gdzieś zniknęła, oni zaś nie bacząc na nic, parli przed siebie.
Kiedy ostatni ją minął, Nynaeve znajdowała się dobre dziesięć kroków dalej niż przed całym zamieszaniem. Sprzedawczyni wstążek krzyczała coś gniewnie i wymachiwała pięścią. Poprawiając płaszcz, Nynaeve rozważała możliwość jakiegoś poważniejszego przedsięwzięcia, niż tylko krzyki. Już chciała...
Nagle poczuła, jak oddech więźnie jej w gardle. Straż Municypalna zatrzymała się zbitą ciżbą — była ich pewnie z setka mężczyzn, pokrzykujących do siebie, nie wiedzących co dalej robić. A stali przed frontem warsztatu szewca. Och, Światłości, Lan. I Rand też, oczywiście, jak zawsze, niemniej przede wszystkim miłość jej życia, Lan.
Zmusiła się, by zaczerpnąć powietrza. Stu ludzi. Dotknęła Studni, paska z klejnotami otaczającego talię. Została mniej niż połowa zgromadzonego wcześniej saidara, ale może wystarczy. Musi wystarczyć, choć nie wiedziała jeszcze właściwie na co. Nasunęła kaptur płaszcza i ruszyła w stronę mężczyzn przed domem szewca. Żaden się nawet nie obejrzał. Może..
Poczuła na sobie uścisk czyichś dłoni. Szarpnięcie odwróciło ją w przeciwną stronę.
Zobaczyła Cadsuane i Alivię, tamte uparcie ciągnęły ją jak najdalej od warsztatu szewca. Obok szła Min, zdenerwowana, oglądając się przez ramię. Nagle drgnęła, jakby się obudziła.
— On... On chyba spadł — szepnęła. — Wydaje mi się, że stracił przytomność, jest ranny. Nie wiem, jak ciężko.
— Nic nie da, jeżeli będziemy tu tak sterczeć — spokojnie oznajmiła Cadsuane. Pokręciła głową, a złote ozdoby koczka zatańczyły w rozcięciu kaptura. Uważnie przyglądała się ludziom przed sobą. Dłonią przytrzymywała kaptur, przez co wiatr rozwiewał poły jej płaszcza. — Lepiej być jak najdalej stąd, zanim któremuś z tych chłopców przyjdzie na myśl przyjrzeć się kobiecym twarzom. Przez to dziecko każda Aes Sedai przyłapana na Ulicy Błękitnego Karpia będzie się musiała gęsto tłumaczyć.
— Puśćcie mnie! — warknęła Nynaeve, wyrywając się. Lan. Rand stracił przytomność, ale co z Lanem? — Muszę im pomóc! — Tamte ściskały ją w żelaznym uchwycie i ciągnęły za sobą. Mijani ludzie zastygli ze spojrzeniami wbitymi we fronton domu szewca.
— Wystarczająco już się im przysłużyłaś, głupia dziewczyno.