— Sądzę, że tak — spokojnie odrzekła Cadsuane, a Aleis osunęła się w fotel niczym marionetka, której podcięto sznurki. Pozostałe Radczynie, choć wciąż wstrząśnięte pokazem Mocy, już wymieniały znaczące spojrzenia. Popatrywały na Aleis, zacinały usta, kiwały głowami. Cadsuane wciągnęła głęboki oddech. Obiecała chłopakowi, że cokolwiek zrobi, zrobi dla jego dobra, nie zaś dla dobra Wieży czy kogo tam, a teraz złamała przyzwoitą kobietę. Dla jego dobra. — Przepraszam, Aleis — dodała.
“Twój dług u mnie, chłopcze, wciąż rośnie” — pomyślała.
35
Choedan Kal
Rand jechał po szerokim kamiennym moście, ani razu nie oglądając się na majaczącą za plecami Bramę Caemlyn. Bladozłota kula słońca wisiała nad bezchmurnym horyzontem, jednak w powietrzu było dość chłodu, aby oddech zamieniał się w parę. Wiatr znad jeziora rozwiewał poły płaszcza. Mimo to nie czuł zimna. Docierało doń w postaci odległego wrażenia, jakby tycząc kogo innego. W jego sercu panował lód, jakiego nie powstydziłaby się żadna zima. Strażników, którzy poprzedniej nocy przyszli po niego do celi, zaskoczył nieznaczny uśmiech, jakim ich powitał. Wciąż trwał przylepiony do twarzy — zastygły w leciutkim skrzywieniu ust. Resztkami saidara ze swego paska Nynaeve Uzdrowiła jego obrażenia, niemniej oficer w hełmie, który wyszedł im naprzeciw — krępy, o pospolitym obliczu — wzdrygnął się, widząc go. A przecież po siniakach i opuchliźnie nie zostało śladu.
Cadsuane nachyliła się w siodle, powiedziała cicho parę słów i podała tamtemu złożony papier. Zmarszczył brwi, zaczął czytać, po chwili jednak oderwał oczy od dokumentu, by zdumionym spojrzeniem ogarnąć towarzyszących jej ludzi. Znowu zaczął od początku, poruszał ustami, jakby chciał mieć pewność, że zrozumie każde słowo. I nic dziwnego. Podpisany i pieczętowany przez wszystkie trzynaście Radczyń rozkaz wykluczał sprawdzanie plecionki pokoju i rewizję juków. Imiona wyjeżdżających miały zostać na trwałe wymazane z rejestrów, a sam rozkaz, po przeczytaniu, spalony. Nigdy nie było ich w Far Madding. Żadnych Aes Sedai, żadnych Asha’manów, nikogo.
— Skończyło się, Rand — powiedziała łagodnie Min, podprowadzając krępą brązową klacz do boku siwego wałacha. A przecież nawet bez tego była z nim równie blisko, co Lan z Nynaeve. Nynaeve najpierw Uzdrowiła siniaki i złamane ramię Lana, a dopiero potem zajęła się Randem. Na twarzy Min odbijał się niepokój, pulsujący w więzi. Pozwoliła, by wiatr rozwiał poły płaszcza, poklepała jego ramię. — Nie musisz więcej o tym myśleć.
— W sercu chowam wdzięczność dla Far Madding, Min. — Jego głos był wyprany z emocji, nieobecny, jak za tamtych dawnych dni, kiedy po raz pierwszy chwytał saidina. Chciał nadać mu czulsze brzmienie, dla niej, ale okazało się to ponad siły. — Naprawdę znalazłem tu coś, czego mi było trzeba. — Gdyby miecz pamiętał, mógłby żywić wdzięczność wobec ognia kuźni, ale przecież nigdy nie okaże czułości.
Kazano im jechać. Puścił siwka cwałem po ubitej drodze, na wzgórza. W końcu, gdy drzewa miały już skryć widok miasta, poświęcił mu jedno, krótkie spojrzenie. Nic więcej.
Droga pięła się, wijąc wśród zalesionych, zimowych wzgórz. Resztki zieleni zachowały się tylko na sosnach i skórzanych liściach, pozostałe drzewa straszyły powykręcanymi, szarymi gałęziami. Ale wrażenie wywierane przez ponury widok pierzchło w obliczu raptownej obecności Źródła, które znowu zajęło swe miejscu jakby tuż za granicą pola widzenia. Tętniło, mrugało doń i wabiło obietnicą głodu graniczącego z niekończącym się postem. Nie zastanawiając się, sięgnął i saidinem wypełnił tę pustkę w sobie — lawiną ognia, burzą lodu, brudem tłustej skazy, od której zakłuła rana w boku. Zakręciło mu się w głowie, siodło zakołysało, w gardle wezbrały mdłości. A równocześnie przecież musiał panować nad tą lawiną, która próbowała wypalić mu mózg, musiał dosiadać burzy, co chciała porwać duszę. W męskiej połowie Źródła nie było przebaczenia ni litości. Mężczyzna walczył lub ginął. Czuł, jak trzej Asha’mani za jego plecami również sięgają po saidina, jak ludzie powracający z Pustkowia sięgają po wodę. W jego głowie Lews Therin westchnął z ulgą.
Min ściągnęła wodze klaczy tak blisko niego, że ich kolana zetknęły się.
— Wszystko w porządku? — zapytała zaniepokojona. — Wyglądasz na chorego.
— Jestem równie rześki co wiosenny deszczyk — odparł, a kłamstwo nie odnosiło się wyłącznie do fizycznego samopoczucia. W istocie cały był niczym stal, jednak we własnym mniemaniu jeszcze nie dość twardy. Rozważał nawet możliwość odesłania jej pod opieką Alivii do Caemlyn. Jeżeli złotowłosa miała mu pomóc umrzeć, powinien być w stanie jej zaufać. Ułożył już sobie słowa w głowie, jednak pojedynczego spojrzenia w ciemne oczy Min starczyło, by zabrakło mu języka w gębie. Zawrócił siwka wśród nagich drzew i odezwał się do Cadsuane: — To tutaj.
Oczywiście, Cadsuane pojechała z nim. Jak wszyscy pozostali. Harine tak go pilnowała, że zeszłej nocy prawie nie zmrużyła oka. Pozbyłby się jej, ale w tej kwestii Cadsuane udzieliła mu pierwszej rady.” Dobiłeś z nimi targu, chłopcze, to tak samo, jakbyś podpisał traktat. Lub dał słowo. Dotrzymaj go, albo powiedz im, że chcesz je złamać. W przeciwnym razie okażesz się nie lepszy od pierwszego z brzegu złodzieja”. Szczere do bólu i wypowiedziane tonem, który nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, co sądzi na temat złodziei. Wprawdzie nie obiecał, że będzie się stosował do jej rad, niemniej tyle go kosztowało jej pozyskanie, że teraz nie chciał ryzykować. Takim sposobem, Mistrzyni Fal oraz pozostała dwójka Ludu Morza podróżowała pod opieką Alivii, zajmując w kolumnie miejsce przed Verin i pozostałymi pięcioma Aes Sedai, które przysięgły mu wierność oraz czterema, dotrzymującymi towarzystwa Cadsuane. Pewien był, że opuści go równie szybko, co tamte, może szybciej.
Tylko w jego oczach miejsce, gdzie przed udaniem się do Far Madding zakopał swoje rzeczy, różniło się od otaczającego terenu. Ku niebu sterczała tu błyszcząca niczym latarnia pręga światła, dobywającego się spośród wilgotnej leśnej mierzwy. Nawet dowolny inny mężczyzna, który potrafił przenosić, minąłby to miejsce, nic nie widząc. Nie chciało mu się nawet zsiadać z konia. Strumieniem Powietrza zdarł warstwę zbutwiałych liści i gałązek, a potem rył w mokrej glebie, póki nie odsłonił cienkiego tobołka owiniętego rzemieniami. Callandor pofrunął na spotkanie jego dłoni, bryłki ziemi wciąż przywierały do materii zawiniątka. Nie ośmielił się zabrać go do Far Madding. Ponieważ nie miał pochwy, trafiłby do depozytu w warowni przy moście, co było równoznaczne ze wzniesieniem własnego sztandaru. Niepodobieństwem było sądzić, że jest na świecie drugi kryształowy miecz, a zbyt wielu wiedziało, że Smok Odrodzony takowy posiada. A mimo że zakopał go tutaj i tak skończył w ciasnej czarnej skrzyni pod... Nie. Było, minęło. Minęło. Lews Therin dyszał pośród cieni jego umysłu.
Wsunął Callandora w juki siodła, ściągnął wodze siwka, kazał mu stanąć przodem do nich wszystkich. W podmuchach zimnego wiatru konie kuliły ogony, od czasu do czasu jednak któryś grzebał kopytem w ziemi lub zarzucał łbem, rwąc się do drogi. Nic dziwnego, po tak długim pobycie w stajni. Skórzany worek na ramieniu Nynaeve nie mógł już bardziej nie pasować do wysadzanych klejnotami ter’angreali, w które się przystroiła. Czując, że czas się zbliża, najwyraźniej nieświadomie muskała dłonią wybrzuszenia skóry. Próbowała ukryć swój strach, jednak podbródek drżał jej wyraźnie. Cadsuane przyglądała mu się z całkowitą obojętnością. Kaptur płaszcza odrzuciła na plecy, od czasu do czasu silniejszy podmuch wiatru poruszał złote rybki, ptaszki, gwiazdy i księżyce, zdobiące koczek.