— Jeśli naprawdę jesteś jedną z Wybranych, będę ci służyć — powiedział z powątpiewaniem brodaty mężczyzna, stojący przed Cyndane. Nie słuchała go, jej uwagę przykuło coś innego.
Poczuła. Taka ilość saidara płynąca na jedno miejsce dla każdej potrafiącej przenosić kobiety na świecie była niczym latarnia morska. A więc jednak znalazł kobietę, która posłużyła się drugim kluczem dostępu. Razem mogli rzucić wyzwanie Wielkiemu Władcy — ba, samemu Stwórcy. Tamta będzie dzielić z nim blask potęgi, rządzić światem u jego boku. A on odrzucił swą miłość, odrzucił ją!
Bełkoczący do niej głupiec był jakimś ważnym człowieczkiem, przynajmniej wedle miary stosowanej tu i teraz, jednak nie miała czasu, żeby bodaj słuchać jego zapewnień. Z drugiej strony nie mogła go tak zostawić, pamiętała przecież, że dłoń Moridina pieści cour’souvra, skrywającą jej duszę. Cienki jak brzytwa strumień powietrza odciął głowę, w dół spłynął koniec brody. Drugim strumieniem odepchnęła ciało, żeby fontanna tryskającej z szyi krwi nie splamiła sukienki. Nim ciało czy głowa bodaj osunęły się na ziemię, już zaczęła tkać bramę. Ku jasności stojącej przed oczyma, wabiącej.
Wyszła na zalesione wzgórze. Łaty śniegu pokrywały ziemię pod obnażonymi gałęziami drzew, z których tylko gdzieniegdzie spływały wąsy brązowych pnączy. Przez moment zastanawiała się, dokąd została zwabiona. Ale nie miało to większego znaczenia. Saidar gorzał — było go dość, by jednym ciosem zrównać z ziemią cały kontynent. On tu będzie, a razem z nim kobieta, z którą ją zdradził. Uważnie zaczerpnęła Mocy, tkając śmiertelny całun.
Błyskawice jakich Cadsuane nigdy w życiu jeszcze nie widziała uderzyły z bezchmurnego nieba, nie poszarpanym zygzakiem, lecz prostymi włóczniami srebrzysto-błękitnego światła. Nie dosięgły jej jednak. Odbiły się od splecionej tarczy, z ogłuszającym wyciem eksplodując ponad głową. Nawet za tarczą jednak powietrze trzeszczało od wyładowań, włosy zjeżyły jej się na głowie. Bez pomocy angreala, nieco kojarzącego się z dzierzbą, nie byłaby w stanie upleść tarczy.
Drugi złoty ptaszek, tym razem jaskółka, kołysał się na cieniutkim łańcuszku trzymanym w dłoni.
— Tam — powiedziała, wskazując kierunek, z którego zdawały się nadlatywać groty. Szkoda, że nie potrafiła ocenić dystansu, ani nawet stwierdzić, czy Moc przenosiła kobieta, czy mężczyzna, niemniej coś przecież trzeba było zrobić. Przynajmniej kierunek ataku był właściwy. Miała nadzieję, że nie pomyli się zbyt bardzo... Tam byli również jej ludzie. Wszakże cel ataku nie pozostawiał wątpliwości.
Zaraz po tym, jak wypowiedziała pojedyncze słowo, las na północy eksplodował fontanną płomieni, a potem kolejną i następną — nierówną linią znaczyły szlak ku północy. Callandor świecił niby jęzor ognia w dłoniach młodego Jahara. Wnioskując z napiętej twarzy Elzy i dłoni wczepionych w materię sukni, to ona kierowała tymi strumieniami. Dziwne.
Merise schwyciła garść ciemnych kudłów chłopaka i potrząsnęła lekko jego głową.
— Równo, mój śliczny — mruknęła. — O, tak, tak równo, mój kochany silny chłopcze. — Uśmiechnął się do niej, uśmiechem nieco wymuszonym.
Cadsuane lekko pokręciła głową. Zrozumienie związków łączących siostry z ich Strażnikami nie było łatwe, zwłaszcza w przypadku Zielonych, jednak przypuszczała, że nawet nie potrafi sobie wyobrazić, co działo się między Merise a jej chłopcami.
Jednak całą uwagę należało skupić na innym chłopcu. Nynaeve kołysała się na boki, jęcząc w ekstazie płynącej przez nią rzeki saidara, Rand jednak siedział nieruchomy niczym kamień, pot spływał mu kroplami po twarzy. Oczy miał zupełnie puste, jak dwa polerowane szafiry. Czy w ogóle zdawał sobie sprawę, co się wokół dzieje?
Jaskółka obróciła się na łańcuszku.
— Tam — powiedziała Cadsuane, wskazując Shadar Logoth.
Rand nie widział siedzącej przed nim Nynaeve. Nie widział już nic, nic też nie czuł. Pływał po wzburzonym morzu ognia, gramolił się na zderzające się góry lodu. Skaza wzbierała niczym przypływ oceanu, grożąc zatopieniem. Gdyby choć na moment utracił kontrolę, porwałoby go, cisnęło w obwód. Mimo iż oleistą plamę skazy nieustannie ssało w formę uplecionego z Mocy kwiatu, paskudne wrażenie jakie sprawiała zatruta powierzchnia męskiej połowy Źródła nie słabło; chyba wręcz stawało się coraz bardziej przemożne. Niczym olej rozpostarty na wodzie warstewką na tyle cienką, by z jej istnienia zdać sobie sprawę dopiero, gdy się w nią wskoczy. Ponieważ jednak pokrywała całość Źródła, rozpościerała się własnym oceanem. Trzeba robić swoje. Nic innego nie zostało. Ale jak długo jeszcze? Jak długo jeszcze da się wytrzymać?
“Gdyby tylko rozpruć ten splot al’Thora nad samym Źródłem. — myślał Demandred, wychodząc przez własną bramę na teren Shadar Logoth — “wówczas zginąłby, albo przynajmniej zapłacił zdolnością przenoszenia. Wypaliłby się.” — Zrozumiał, na czym polega plan al’Thora, gdy tylko tamten wszedł w posiadanie kluczy dostępu. Plan był błyskotliwy, należało przyznać, niemniej potwornie ryzykowany. Lews Therin również słynął z błyskotliwych planów, co ostatecznie wcale mu na dobre nie wyszło. Nie był bowiem nawet w połowie tak błyskotliwy, jak Demandred.
Jednak rzut oka na zasłaną gruzem ulicę sprawił, że natychmiast porzucił wszelki zamiar ingerencji. Obok niego wznosiła się ku górze strzaskana kopuła, szczerząc kły ruin co najmniej dwieście stóp nad powierzchnią ulicy — zaglądało pod nią jasne słońce późnego ranka. Wszakże całą przestrzeń pod nią wypełniał cień, jakby właśnie zapadała noc. Miasto... trzęsło się w posadach. Przez podeszwy butów czuł drgania.
W lesie za miastem eksplodował ogień — utkane z saidina ciosy wyrywały drzewa z korzeniami i ciskały w powietrze kłębami płomieni. Zmierzały w jego stronę, ale utkaną bramę miał na podorędziu. Wskoczył w nią, puścił splot i co sił w nogach pobiegł przez zwisające z gałęzi pnącza. Potknął się na ukrytym w ściółce kamieniu, nawet wtedy jednak nie zwolnił. Dla ostrożności podwiązał przecież sploty, zarówno w pierwszym, jak w drugim wypadku. Poza tym był przecież żołnierzem. Odgłosy kolejnych eksplozji docierały doń ze spodziewanego kierunku — znaczyły drogę do miejsca, gdzie znajdowała się jego pierwsza brama. Teraz od zaporowego ognia dzieliła go bezpieczna odległość. Nie zwalniając skręcił w stronę, gdzie al’Thor używał klucza dostępu. Taka ilość saidina wskazywała drogę niczym gorejący grot strzały.
Więc to tak. O ile w tym przeklętym Wieku nie odkryto jakiejś nieznanej wcześniej umiejętności, al’Thor musiał wejść w posiadanie instrumentu, ter’angreala, który pozwalał wykryć zaczerpnięcie z męskiej połowy Mocy. Na ile się orientował w sprawach świata epoki, którą współcześni liczyli od wydarzenia zwanego przez nich Pęknięciem — a nieszczególnie się orientował, skoro czas ten spędził uwięziony w Shayol Ghul — każda kobieta, umiejąca tworzyć ter’angreale, z pewnością dokładała wszelkich starań, by coś takiego wymyślić. Tak to na wojnie bywało — przeciwnik zawsze wyskakiwał z czymś niespodzianym, na co należało później wymyślać własne środki przeciwdziałania. Ale on zawsze lubił wojnę. Najpierw jednak trzeba podkraść się bliżej.
Nagle między drzewami po prawej stronie zobaczył jakichś ludzi przykucnął za szorstkim szarym pniem. Łysy mężczyzna z wianuszkiem białych włosów kuśtykał w towarzystwie dwóch kobiet — jedna z nich była piękna w cokolwiek dziki sposób, druga oszałamiająco. Co oni robią w tym lesie? Kim są? Przyjaciele al’Thora czy po prostu niewłaściwi ludzie zabłąkani w niewłaściwym miejscu? Zawahał się jednak przed natychmiastowym zabiciem ich. Każde użycie Mocy zaalarmuje al’Thora. Trzeba zaczekać, aż sobie pójdą. Stary rozglądał się, jakby czegoś wypatrywał między drzewami, ale Demandred wątpił, by słabe oczy mogły go zobaczyć.