Выбрать главу

— Możecie mi pomóc? Chyba zgubiłam drogę i konia. — Kobieta, która wyszła zza pnia pobliskiego drzewa nie miała na sobie nawet płaszcza. Tylko suknię z zielonego jedwabiu, wyciętą tak głęboko, iż odsłaniała połowę biustu. Fale czarnych loków okalały piękną twarz, w zielonych, roześmianych oczach migotały iskierki.

— Dziwne miejsce na przejażdżkę — podejrzliwie odrzekła Beldeine. Zielona siostra również nie była szczególnie uszczęśliwiona, gdy Cadsuane kontrolę nad kręgiem powierzyła Daigian; wcześniej korzystała z każdej okazji, by stawiać pod znakiem zapytania jej decyzje.

— Nie sądziłam, że zapuszczę się tak daleko — powiedziała tamta, podchodząc bliżej. — Jak widzę, wszystkie jesteście Aes Sedai. A to wasz... koniuszy? Wiecie może, o co chodzi w tym całym zamieszaniu?

Nagle Eben poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. To, co poczuł było czystą niemożliwością! Zielonooka skrzywiła się, zaskoczona, on zaś zrobił jedyną rzecz, jaka mu przyszła do głowy. Krzyknął:

— Ona przenosi saidina! — I rzucił się na nią, czując równocześnie, jak Daigian sięga po Źródło.

Na widok kobiety stojącej wśród drzew, jakieś sto kroków z przodu, Cyndane zwolniła. Tamta, słomianowłosa, przyglądała jej się ze spokojem. Wszędzie wokół wrzała walka na Moc — co równocześnie kazało zachować czujność, jak i dawało nadzieję. Kobieta ubrana była w proste wełny i kompletnie do nich nie pasującą biżuterię, stosowną raczej dla wielkiej damy. Wypełniona saidarem, Cyndane widziała nawet zmarszczki w kącikach jej oczu. A więc nie była to żadna z tych tak zwanych Aes Sedai. No to kto? I dlaczego stoi w taki sposób, jakby zagradzała drogę? Nieważne. Gdyby teraz przeniosła, zdradziłaby się. Ale mogła poczekać. Klucz wciąż jarzył się Mocą niby latarnia morska. Lews Therin wciąż żył. Jeżeli tamta chce się z nią zmierzyć, proszę bardzo. Mimo groźnego spojrzenia, nóż z pewnością wystarczy. A na wszelki wypadek — gdyby okazała się “dzikuską”, jak to teraz nazywali — odwrócony splot, którego nawet nie zobaczy, póki nie będzie za późno.

Nagle kobietę otoczyła poświata saidara, a w tym samym momencie z ręki Cyndane wyskoczyła ognista kula, którą wcześniej miała na podorędziu. Kula była zbyt mała, jak sądziła, na to, żeby ją wykryć, wystarczająco jednak silna, by przeszyć tamtą na wylot...

Gdy jednak prawie już doleciała do tamtej — nieomal paląc jej ubranie — tworzący ją splot Ognia rozsupłał się. Kobieta nic nie zrobiła, ognista kula rozpadła się z pozoru całkiem sama! Cyndane nigdy nie słyszała o ter’angrealu, który by rozplątywał strumienie, ale nic innego nie mogło wchodzić w grę.

I wtedy kobieta przeszła do ataku i... następne zaskoczenie! Była silniejsza niż Cyndane, jeszcze zanim wpadła w ręce Aelfin i Eelfin! Niemożliwe, żadna kobieta nie mogła być taka silna! Musiała dysponować angrealem. Otrząsnęła się z osłupienia, przecięła strumienie tamtej. Dobrze, że nie wiedziała, jak odwracać sploty. Może przewagi, jaką zapewniała ta umiejętność, będzie dość. Musiała zobaczyć na własne oczy śmierć Lewsa Therina! Jej przeciwniczka drgnęła, gdy uderzyły w nią odcięte sploty, ale tylko przestąpiła z nogi na nogę i przeniosła znowu. Cyndane wyszczerzyła zęby, kiedy ziemia zakołysała się pod jej stopami. Na własne oczy zobaczy jego śmierć! Tak będzie!

Moghedien znajdowała się na szczycie wysokiego wzgórza, stosunkowo oddalonego od miejsca, gdzie operował klucz dostępu, niemniej nie potrafiła się powstrzymać przed pożądliwym zerknięciem na niezmierzoną rzekę saidara. Przenieść tyle, choćby tylko tysięczną część, cóż to musi być za rozkosz... Ciągnęło ją tam przemożnie, ale nie zamierzała opuszczać zajętej pozycji. Jedynie widok dłoni Moridina pieszczących jej cour’souvra zmusił ją do Podróży na te wzgórza. Przez cały czas zresztą modliła się, aby, gdy przybędzie na miejsce, było już po wszystkim. Nawykła do potajemnych knowań — tu miała zaatakować otwarcie. Wśród rzadkiego lasu, pod popołudniowym słońcem śmigały błyskawice, płonęły ognie saidara, ziemia eksplodowała z pozoru sama — pewnie saidin. Znad kęp drzew unosiły się kłęby dymu, grzmoty budziły tysiące ech.

Kto walczył, kto zwyciężał, kto ginął — to było dla niej bez znaczenia. Oczywiście, miło byłoby się dowiedzieć, że zginęła Cyndane albo Graendal. Najlepiej obie naraz. A Moghedien przeżyła, ponieważ nie rwała się w ogień bitwy.

Dopiero teraz spostrzegła, że obok lśniącego klucza rosła ku niebu ogromna spłaszczona kopuła czerni, niczym fragment skamieniałej nocy. Zamrugała i w tej samej chwili po kopule przemknęła zmarszczka. Wyraźnie znów urosła. Szaleństwem było zbliżać się do niej, bez względu na rozkazy Moridina. Zresztą Moridin nie musi się o niczym dowiedzieć.

Wycofała się na zbocze wzgórza, jak najdalej od lśniącego klucza i rosnącej czerni. Usiadła, przyjmując taktykę, która tak dobrze posłużyła jej w przeszłości. Przyczaić się wśród cieni i przeżyć.

Randowi zdawało się, że krzyczy. Pewien był, że krzyczy, że krzyczy też Lews Therin, jednak w tym wyciu nie słyszał ani swego głosu, ani głosu tamtego. Wstrętny ocean skazy przepływał przezeń na wskroś, rycząc w pędzie. Biły weń fale ohydy. Szarpały grzywacze brudu. Tylko obecność skazy gwarantowała, iż wciąż dzierży Moc. Nie bardzo zdawał sobie sprawę z falowania i rozbłysków śmiertelnie groźnego saidina. Powódź zgnilizny zalała wszystko resztkami sił walczył, by nie dać się ponieść. Jednak skaza pierzchała. Tylko to się teraz liczyło. Trzeba wytrwać!

— Co czujesz, Min? — zapytała Cadsuane, zmęczona, lecz wciąż nieugięta. Przez prawie cały dzień utrzymywała tę tarczę, co potrafiłoby zmordować każdego.

Od jakiegoś czasu nikt już nie atakował wzgórza. Wyczuwała obecność Mocy jedynie w poczynaniach chłopaka i dziewczyny. Elza bez końca obchodziła szczyt wzgórza, wciąż połączona z Merise i Jaharem. Również nie miała nic do roboty, jak tylko obserwować teren. Jahar siedział na głazie, oparłszy Callandor w zgięciu łokcia. Merise uklękła obok, kładąc mu głowę na kolanach. On głaskał ją po włosach.

— Min? — powtórzyła Cadsuane.

Dziewczyna wraz z Harine znajdowała się w skalnym wgłębieniu, gdzie kazali im się schować Tomas i Moad. Mężczyźni przynajmniej mieli dość rozumu, by pojąć, że na nic nie przydadzą się w tej walce. Na twarzy Harine zastygł ponury grymas. Niejeden raz Strażnicy musieli przemocą powstrzymywać Min, żeby nie pobiegła do młodego al’Thora. W końcu nawet odebrali jej noże.

— Wiem tyle, że żyje — mruknęła. — I wiem, że cierpi. Kiedy spoglądam w głąb siebie, czuję jego agonię. Pozwól mi pójść do niego.

— Będziesz tylko przeszkadzać.

Ignorując jęk dziewczyny, Cadsuane ruszyła do miejsca, gdzie siedzieli Rand i Nynaeve, jednak nie patrzyła na nich. Jej wzrok przyciągała kopuła czerni — nawet z odległości kilku mil wyglądała przerażająco. Musiała mieć już z tysiąc stóp wysokości. I wciąż rosła. Jej powierzchnia lśniła niczym ciemna stal, ale nie odbijała słońca. Zdawała się pochłaniać światło.

Rand od początku siedział w tej samej pozycji — nieruchomy, ślepy posąg. Po twarzy wciąż spływały mu grube krople potu. Jeśli faktycznie to była agonia, jak twierdziła Min, na zewnątrz nic nie było widać. Poza tym, w takim wypadku i tak nie wiedziałaby, co zrobić. Każda ingerencja mogła pociągnąć za sobą makabryczne konsekwencje. Cadsuane spojrzała znów na czarną niczym śmierć kopułę i odkaszlnęła. Trzeba było od początku zabronić.