— Jak...? — Musiał przerwać, by przełknąć ślinę. — Jak oni ją potraktują?
— Nie potrafię powiedzieć, Perrinie Aybara. — Na jej twarzy nie było śladu współczucia, pozostawała całkowicie pozbawiona wyrazu. W tych sprawach Aielowie mogliby Aes Sedai udzielać lekcji.— Wyjąwszy zabójców drzew, branie w niewolę mieszkańców mokradeł jest wbrew obyczajom, chociaż ostatnimi czasy to również uległo zmianie. Podobnie rzecz ma się z zabijaniem bez koniecznej potrzeby. Wielu jednak nic chciało nadstawić ucha prawdom, które objawił Car’a’carn. Jednych ogarnęła Apatia i porzucili włócznie, ale mogli je na powrót ująć. Pozostali najzwyczajniej odeszli, żeby żyć w zgodzie z tradycją, jak ją pojmują. Nie potrafię powiedzieć, jakich zwyczajów czy norm przestrzegają ci, którzy porzucili swój klan i szczep. — Dopiero gdy wypowiadała ostatnie słowa, jej głos nabrał emocjonalnego zabarwienia i rozbrzmiał pogardą.
— Światłości, kobieto, musisz coś wiedzieć! Z pewnością coś podejrzewasz...
— Nie zachowuj się irracjonalnie — ostro weszła mu w słowo. — Mężczyźni często tak reagują na podobne sytuacje, pamiętaj jednak, że wszyscy cię potrzebujemy. Podejrzewam, że nic dobrego nie wyniknie dla twojej pozycji wśród mieszkańców mokradeł, jeżeli będziemy cię musieli związać, póki się nie uspokoisz. Idź do swego namiotu. Jeżeli nie potrafisz opanować swych myśli, upij się tak, żeby nie móc myśleć. I nie przeszkadzaj nam podczas narady. — Z tymi słowami wycofała się do namiotu, zamknęła klapy, po których znowu przebiegły drżenia, jakby je na powrót zasznurowywano.
Perrin przez chwilę patrzył jeszcze na zamknięte wejście, przesuwając kciukiem po ostrzu noża, potem schował broń do pochwy. Gdyby wtargnął do środka, swobodnie mógł oczekiwać traktowania zapowiedzianego przez Nevarin. Zapewne na dodatek nie dowiedziałby się niczego. Nie sądził, by w takiej chwili tamta rzeczywiście próbowała coś przed nim zataić. Przynajmniej nie odnośnie do Faile.
Po odejściu większości ludzi z Dwu Rzek na wzgórzu zapanował spokój. Ci, którzy zostali, by obserwować obóz Ghealdan poniżej, przestępowali z nogi na nogę, żaden jednak nie odzywał się słowem. Spieszący obok gai’shain nie wydawali prawie żadnych odgłosów. Widok na obozy Ghealdan i Mayenian po części przesłaniały drzewa, Perrin jednak widział, że w obydwu miejscach ładuje się wozy. Mimo to postanowił, że nie odwoła swoich ludzi. Arganda mógł próbować uśpić jego czujność. Człowiek, który tak pachniał, mógł się zachować...
“Irracjonalnie” — dokończył z goryczą w myślach.
Na wzgórzu nie miał już nic do roboty, zdecydował się więc na półmilowy spacer do własnego namiotu. Namiotu, który dzielił z Faile. Szedł, potykając się dosłownie co kilka kroków, zmuszony wręcz brnąć tam, gdzie śnieg sięgał po uda. Otulony płaszczem, tyleż dla ochrony przed zimnem, ile żeby powstrzymać jego poły przed rozpaczliwym łopotaniem. Ale nie sposób było się ogrzać.
Kiedy przybył na miejsce, zastał obóz swoich ludzi tętniący aktywnością. Wozy wciąż stały szerokim kręgiem, ale już kręcili się wokół nich mężczyźni i kobiety z posiadłości Dobraine’a w Cairhien, inni szykowali konie pod siodło. Przez tak grubą pokrywę śniegu wozy brnęłyby niczym przez błoto, dlatego też odczepiono ich koła, zastępując je szerokimi płozami. Opatuleni przed mrozem, tak że wydawali się dwa razy grubsi niż w rzeczywistości, Cairhienianie poświęcali mu przelotne spojrzenia, ludzie z Dwu Rzek jednak na jego widok przystawali i patrzyli, póki ktoś znowu nie zapędził ich do wyznaczonych zajęć. Perrin cieszył się, że spójniom tym nie towarzyszą słowa współczucia. Podejrzewał, że ich obliczu mógłby się załamać i rozpłakać.
Tutaj jednak najwyraźniej też nic nie było dlań do roboty. Jego wielki namiot — jego i Faile — został już złożony i zapakowany a wóz, razem z wyposażeniem. Wzdłuż kręgu wozów przechadzał się Basel Gill z długą listą w dłoni. Krępy mężczyzna zabrał się do wypełniania obowiązków związanych ze stanowiskiem shambayana zarządcy domu Faile i Perrina, niczym wiewiórka do kaczana kukurydzy. Życie spędzone po większej części za murami miasta sprawiło jednak, że nie nawykł do chłodu, toteż miał na sobie teraz nie tylko płaszcz, lecz również gruby szal okutany wokół szyi, filcowy kapelusz o opadającym rondzie oraz grube wełniane rękawice Z jakiegoś powodu Gill na jego widok zadrżał i wymamrotał coś pod nosem na temat sprawdzenia wozów, nim zaczną gnać na złamanie karku. Dziwne.
Wtedy Perrinowi przyszła do głowy pewna myśl, znalazł więc Dannila, któremu nakazał, aby czuwający na wzgórzu mężczyźni zmieniani byli co godzinę i żeby każdemu wydano gorący posiłek.
— Najpierw zadbaj o ludzi i konie — oznajmił wysoki, lecz silny głos. — Ale potem musisz zająć się sobą. W kociołku jest gorąca zupa, jest też chleb, udało mi się nawet zdobyć nieco wędzonej szynki. Z pełnym żołądkiem nie będziesz tak bardzo przypominał wędrownej śmierci.
— Dziękuję, Lini — odparł. Wędrowna śmierć? Światłości, czuł się nie jak śmierć, ale jak trup. — Zaraz coś spróbuję zjeść.
Główna pokojowa Faile była kobietą kruchą z pozoru, ze skórą niczym pergamin i siwymi włosami spiętymi w kok na czubku głowy, ale trzymała się zawsze prosto, a spojrzenie ciemnych oczu pozostawało czyste i ostre. Teraz jednak czoło znaczyły zmarszczki zmartwienia, a jej dłonie zbyt mocno ściskały fałdę płaszcza. Z pewnością martwiła się o Faile, choć...
— Maighdin była razem z nią — powiedział i nie musiał czekać na potwierdzające skinienie głowy. Najwyraźniej Maighdin nie odstępowała Faile na krok. Mój skarb, Faile o niej mówiła. A Lini chyba widziała w tej kobiecie córkę, chociaż niekiedy Maighdin nie wydawała się z tego powodu równie zadowolona co tamta. — Uratuję je — obiecał. — Wszystkie. — Jego głos omalże się nie załamał. — Wracaj do swojej pracy — ciągnął dalej, pośpiesznie, niegrzecznie. — Później coś zjem. Muszę najpierw zająć się... zająć się... — Odszedł, nie kończąc zdania.
Nie było nic, czym miałby się zająć. Nic, o czym mógłby myśleć, wyjąwszy Faile. Nie bardzo zdawał sobie sprawę, dokąd idzie póki wreszcie nie znalazł się poza kręgiem wozów.
Sto kroków za rzędem koni z niskiego, kamienistego grzbietu strzelał spod śniegu czarny szczyt. Stamtąd na pewno zobaczy ślady pozostawione przez Elyasa i innych. Stamtąd będzie mógł obserwować ich powrót.
Na długo przedtem, zanim dotarł na wąski grzbiet wzgórza, nos powiedział mu, że nie będzie tam sam i powiedział mu nadto, kogo tam zastanie. Tamten nie zwracał uwagi na otoczenie — gdy wreszcie Perrin dotarł na górę z towarzyszeniem głośnego chrzęstu lodu, Tallanvor skoczył na równe nogi. Chronione rękawicami dłonie chwyciły za rękojeść długiego miecza, on sam zaś niepewnie popatrzył na Perrina. Był wysokim mężczyzną, który w życiu zebrał już surowe cięgi, zazwyczaj jednak pewnie nad sobą panował. Być może oczekiwał wyrzutów, że nie było go na miejscu, kiedy Faile została porwana, chociaż to przecież ona sama konsekwentnie przeciwstawiała się próbom przydzielenia jej zbrojnych mężczyzn w charakterze osobistej ochrony, a słyszeć w ogóle nie chciała o żadnej straży przybocznej. Wyjątek stanowiły tylko Bain i Chiad, one jednak najwyraźniej się nie liczyły. A może tamten obawiał się, że zostanie odesłany z powrotem do wozów, ponieważ Perrin będzie chciał być sam. Perrin spróbował przybrać inny wyraz twarzy, żeby nie wyglądać — jak to Lini określiła? — jak wędrowna śmierć? Jeżeli podejrzenia Faile były słuszne, Tallanvor kochał się w Maighdin i miał ją wkrótce poślubić. Miał więc pełne prawo warować tu na straży.