Gestem uniesionej dłoni Masema zatrzymał swych ludzi, ale dopiero gdy sam znalazł się kilka kroków od Perrina. Odrzucił z głowy kaptur, przebiegł wzrokiem po szeregu spieszonych łuczników. Wydawał się zupełnie nie dbać o śnieg sypiący na jego łysy czerep. Towarzyszący mu mężczyzna znacznie pokaźniejszej postury z mieczem przytroczonym do pleców i drugim, przy łęku siodła, nie odsłonił oblicza, ale Perrin z niewiadomego powodu był przekonany, że on również jest łysy. Jakimś sposobem udawało mu się z równą intensywnością obserwować kolumnę i nie spuszczać oka z Masemy. Ciemne oczy płonęły podobnym ogniem, jaki palił się w spojrzeniu jego Proroka. Perrin przez krótką chwilę rozważał, czy ich nie poinformować, że na ten dystans długi łuk z Dwu Rzek potrafi przebić napierśnik, jak zapewne i jego właściciela. Rozważał też wzmiankę o Seanchanach. Berelain jednak doradzała dyskrecję. Być może w tych okolicznościach był to najmądrzejszy sposób postępowania.
— Wyjechaliście mi na spotkanie? — znienacka zapytał Masema. Nawet jego głos aż wrzał pasją. Na wargach nie gościły żadne niezobowiązujące słowa. Wszystko co miał do powiedzenia, było równie doniosłe. Blada trójkątna blizna na policzku nieprzyjemnie, deformowała uśmiech, w którym zresztą próżno byłoby szukać bod drobiny ciepła. — Mniejsza o to. A więc przybyłem. Jak bez wątpienia musisz już wiedzieć, ci, którzy podążają za Lordem Smokiem Odrodzonym... niech Światłość opromienia jego imię!.. zaprotestowali, gdy chciałem ich zostawić. Nie mogę tego od nich wymagać. Są jego sługami w takim samym stopniu jak ja.
Przed oczyma Perrina roztoczył się widok fali pożaru przetaczającego się przez Amadicię, sięgającego na tereny Altary, a może jeszcze dalej, po którym zostają tylko śmierć i zniszczenie. Wciągnął głęboki oddech, poczuł w płucach palące zimno. Faile była ważniejsza niż wszystko inne. Wszystko inne! Jeżeli miał dla niej palić, będzie palić.
— Poprowadź swoich ludzi na wschód. — Sam był zdziwiony, jak pewnie brzmi jego głos. — Dogonię was, kiedy będę mógł. Moją żonę porwali Aielowie, dlatego ruszam na południe, żeby ją uwolnić. — Choć raz zobaczył na twarzy Masemy wyraz zdziwienia.
— Aielowie? A więc to nie są tylko plotki? — Zmarszczył brwi na widok jadących z boku kolumny Mądrych. — Południe, powiadasz? — Splótł urękawiczone dłonie na łęku siodła, odwrócił głowę i dla odmiany zaczął badawczo przyglądać się Perrinowi. Szaleństwo dominowało w jego woni, Perrin nie potrafił znaleźć w niej nic innego. — Pojadę z tobą — oznajmił w końcu Masema, jakby tyle czasu zabrał mu podjęcie decyzji. Dziwne, skoro wcześniej chciał bez najmniejszej zwłoki dotrzeć do Randa. Przynajmniej pod warunkiem, że nie będzie na nim nikt używał Mocy. — Wszyscy ci, którzy wierzą w Lorda Smoka Odrodzonego... niech Światłość opromienia jego imię!... pojadą z tobą. Zabijanie aielskich dzikusów to prawdziwe dzieło Światłości. — Jego spojrzenie umknęło na moment w stronę Mądrych, a uśmiech stał się zimniejszy niż kiedykolwiek dotąd.
— Z wdzięcznością przyjmuję twoją pomoc — skłamał Perrin. Ta zbieranina w walce z Aielami będzie całkowicie bezużyteczna to nie należało zapominać, że ich liczba szła w tysiące. I stawiali już czoło armiom, nawet jeśli nie były to armie Aielów. Fragment układanki w jego głowie wskoczył na swoje miejsce. Ponieważ nieomal padał ze zmęczenia, nie bardzo potrafił pojąć, jak to się stało wiedział tylko, że właśnie nastąpiło. A w każdym razie miało nastąpić. — Pamiętać jednak należy, że znacznie nas wyprzedzają. Mam zamiar Podróżować, wykorzystując Jedyną Moc, aby ich dogonić. Wiem, jakie jest twoje zdanie na ten temat.
Wśród mężczyzn w szeregu za Masemą podniosły się niepewne szmery, popatrywali po sobie, chwytając za broń. Perrinowi dało się usłyszeć stłumione przekleństwa, jak też słowa: “złotooki” i Pomiot Cienia”. Osobisty strażnik Masemy spojrzał na Perrina niczym na bluźniercę, ale Masemą tylko patrzył, jakby chciał wywiercić dziurę w jego głowie i zobaczyć, co ma w środku.
— On bolałby nad tym, gdyby coś się stało twojej żonie — oznajmił w końcu szaleniec. Nacisk z jakim wypowiedział ten zaimek, wskazywał na Randa równie jasno, jak uczyniłoby to imię, którego jednak Masemą zakazał wypowiadać. — W tym jednym wypadku, moglibyśmy z pewnością liczyć na... dyspensę. Ale tylko dlatego, żeby uwolnić twoją żonę, i ponieważ jesteś jego przyjacielem. Tylko dlatego. — Przemawiał spokojnie jak na niego, głęboko osadzone oczy płonęły jednak mrocznym ogniem, a twarz wykrzywiał nie uświadamiany gniew.
Perrin otworzył już usta, ale zamknął je, nie wypowiedziawszy słowa. Mówiąc to, co właśnie powiedział, Masema równie dobrze mógłby zadeklarować, iż oto słońce wstało na zachodzie. Perrin nagle zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Faile nie jest bezpieczniejsza u Shaido niż on tu i teraz.
7
Ulice Caemlyn
Przemierzający Caemlyn orszak Elayne wywoływał niejakie poruszenie na ulicach, wznoszących się i opadających zgodnie z rzeźbą terenu wzgórz, na których pobudowano miasto. Już Złotej Lilii na piersi jej obszytego futrem purpurowego płaszcza z pewnością byłoby dość, by wzbudzić zainteresowanie mieszkańców stolicy, ona jednak odrzuciła kaptur, aby wyraźnie widać było pojedynczą złotą różę zdobiącą diadem Dziedziczki Tronu. A więc nie tylko Elayne Głowa Domu Trakand, ale Elayne Dziedziczka Tronu Andora. Niech wszyscy widzą, niech wiedzą.
Kopuły Nowego Miasta lśniły bielą i złotem w bladym świetle poranka, lodowe sople iskrzyły się wśród ogołoconych gałęzi drzew w perspektywie ulic krzyżujących się w centrum. Niebo było szczęśliwie bezchmurne, ale mimo iż słońce stało prawie w zenicie, jego promieniom brakowało ciepła. Choć dobrze, że nie wiało. Powietrze było tak zimne, że oddech prawie zamarzał, z brukowanych kamieniem ulic uprzątnięto jednak śnieg — nawet z najbardziej krętych, najwęższych zaułków — i miasto przebudziło się już, pełne ulice tętniły życiem. Furmani i woźnice pracowali równie ciężko jak ich zwierzęta w jarzmie, z rezygnacją otulając się płaszczami i cierpliwie prowadząc swe pojazdy przez ludzką ciżbę. Niedaleko przemknął beczkowóz, pusty, jeśli wnosić z turkotu, z pewnością gnał do miejsca, gdzie go napełnią, by po chwili wrócić na front walki z plagą podpaleń. Nieliczni domokrążcy i uliczni handlarze dzielnie stawiali czoło chłodowi, zachwalając swe towary, większość przechodniów jednak spieszyła mimo, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłych domach. Oczywiście w tych warunkach spieszyć się, wcale nie znaczyło poruszać się szybko. Miasto było przepełnione, gęstość jego populacji przekroczyła już wskaźniki Tar Valon. W takim tłoku nawet ci nieliczni, którym dane było dosiadać koni nie potrafili zmusić ich do szybszego kroku niż tempo pieszego. Przez cały ranek zobaczyła tylko dwa czy trzy powozy pełznące po ulicach. Jeżeli ich pasażerowie nie byli inwalidami albo nie mieli przed sobą naprawdę drugiej drogi, należało określić ich mianem głupców.
Na widok jej i orszaku każdy przystawał przynajmniej na moment niektórzy pokazywali ją palcami albo podnosili dzieci, żeby mogły lepiej się przyjrzeć — kiedyś opowiedzą własnym dzieciom, iż ją widziały. Trudno jednak było stwierdzić, czy widziały właśnie przyszłą królową, czy tylko kobietę, która tylko na jakiś czas przejęła władzę nad miastem. Większość po prostu patrzyła, niemniej d czasu do czasu pojedyncze głosy wznosiły zawołanie: “Trakand! Trakand!”, a nawet: “Elayne i Andor!”, a wtórowały im rozproszone echa innych, właśnie mijanych. Oczywiście przyjemniej byłoby usłyszeć więcej wiwatów, z drugiej jednak strony cisza była lepsza od gwizdów. Andoranie byli bardzo elokwentnym ludem, Caemlynianie wiedli wśród nich prym. Od głośno wyrażanych na ulicach Caemlyn wyrazów niezadowolenia rozpoczął się już niejeden bunt, owocujący detronizacją.