— Zapomnij o Elaidzie — powiedziała Sareitha — pamiętaj jednak o wszystkich pozostałych, chcących cię dopaść. Jeden celnie wymierzony kamień i zmieniasz się w bezwładne ciało, które łatwo porwać w powstałym zamieszaniu.
Czy Sareitha naprawdę zamierzała robić jej wykład na temat tego, że woda jest mokra? Mimo wszystko porwania tych, które zgłaszały roszczenia do tronu, stanowiły rzecz omalże zwyczajową. Jeżeli każdy z występujących przeciwko niej Domów nie miał swoich zwolenników w Caemlyn, tylko czekających na okazję, to ona zje swoje pantofle na obiad. Zresztą nie mieli większych szans, przynajmniej póki nie pozbawią jej zdolności przenoszenia, jednak z pewnością nie należy zbytnio kusić losu. Nigdy nie sądziła, że dotarcie do Caemlyn samo w sobie zapewni jej bezpieczeństwo.
— Jeżeli strach będzie mnie powstrzymywał przed opuszczeniem pałacu, Sareitha, nigdy nie zdołam zdobyć poparcia ludu — oznajmiła cicho. — Muszą zobaczyć na własne oczy, jak bez śladu lęku swobodnie przemierzam miasto. — Dlatego właśnie zdecydowała się na osiem Gwardzistek, zamiast pięćdziesięciu, przy których upierała się Birgitte. Tamta za żadną cenę nie chciała brać pod uwagę względów politycznych. — Poza tym, skoro mam ciebie, potrzebne byłyby dwa celne kamienie.
Sareitha parsknęła znowu, Elayne z całej siły nakazała sobie zignorować upór tamtej. Żałowała, że w podobny sposób nie umie przejść do porządku nad jej obecnością, ale to było najwyraźniej niemożliwe. Cele tej przejażdżki sprowadzały się nie tylko do ukazania oczom ludu. Halwin Norry, Pierwszy Urzędnik, dostarczał jej całe stronice faktów i cyfr, przy okazji usypiając prawie swym monotonnym głosem, ona jednak chciała zobaczyć wszystko na własne oczy. W ustach Norry’ego zamieszki mogły się wydawać równie pozbawione życia, co raport o stanie miejskich zbiorników na wodę albo o wydatkach ponoszonych na czyszczenie ścieków.
Wśród tłumów znajdowało się wielu przyjezdnych: Kandori z rozczesanymi widlaście brodami, Illianie golący tylko górne wargi, Arafellianie ze srebrnymi dzwoneczkami w warkoczykach, miedzianoskórzy Domani, Altaranie o oliwkowej cerze, smagli Tairnianie, Cairhienianie wyróżniający się niskim wzrostem i bladymi obliczami. W niektórych łatwo można było domniemywać kupców przyłapanych w mieście nagłym nadejściem zimy albo pragnących zdobyć przewagę nad konkurencją — mieli gładkie pyzate twarz ludzi, którzy wiedzieli, że handel jest krwiobiegiem narodów, a siebie uważali za główne jego arterie, mimo iż prawdziwy stan zdradzał kiepsko ufarbowany kaftan albo brosza z brązu i szkła. Wielu pieszych miało na sobie znoszone i obdarte kaftany, wypchane na kolanach spodnie, suknie z poszarpaną lamówką, wreszcie wyświechtane płaszcze, o ile w ogóle. To byli uchodźcy wygnani z domów przez wojnę albo popchnięci do wędrówki wiarą, że Smok Odrodzony zniszczył wszelkie krępujące ich więzi. Trwali teraz skuleni na mrozie, z twarzami wymizerowanymi i pokonanymi, nie reagując, gdy potrącali ich przechodzący mimo.
Na widok kobiety o martwym spojrzeniu, która chwiejnie szła przez ciżbę z małym dzieckiem na ręku, Elayne wysupłała monetę z sakiewki i podała Gwardzistce o rumianych policzkach i zimnych oczach. Tizgan twierdziła, że pochodzi z Ghealdan i jest córką pomniejszego szlachcica; no cóż, z Ghealdan rzeczywiście mogła pochodzić. Kiedy Gwardzistka pochyliła się, aby wręczyć jałmużnę, kobieta nie zwróciła na nią uwagi, szła dalej, kołysząc się, na nic niepomna. W mieście zbyt wielu było ludzi w takim stanie. Pałac karmił tysiące każdego dnia w kuchniach rozstawionych na różnych ulicach, nazbyt licznym brakowało jednak energii choćby na to, by pójść i odebrać chleb oraz zupę. Wsuwając z powrotem monetę do sakiewki, Elayne pomodliła się tylko za matkę i dziecko.
— Nie nakarmisz wszystkich — cicho zauważyła Sareitha.
— W Andorze dzieciom nie pozwala się głodować — odpowiedziała Elayne, jakby słowami dekretu. Jednak nie miała pojęcia, co zrobić z problemem. Choć żywności było w mieście dość, żaden rozkaz nie zmusi ludzi do jedzenia.
Niektórzy z pozostałych przyjezdnych też tacy byli po przybyciu do miasta, ale teraz nie zdradzały ich już ani łachmany, ani umęczone oblicza. Cokolwiek zmusiło ich do porzucenia domów, w końcu jednak dochodzili do wniosku, że wędrowali już dość długo, zaczynali zastanawiać się nad zajęciami, z których zrezygnowali często wraz z całym posiadanym wcześniej dobytkiem. W Caemlyn każdy dysponujący jakimiś zdolnościami czy opanowaniem rzemiosła oraz odrobiną ochoty zawsze mógł znaleźć chętnego bankiera z pieniędzmi. Ostatnimi czasy w mieście zaczynały rozkwitać nowe kunszty. Tylko tego ranka widziała trzy warsztaty zegarmistrzowskie! Gdyby się rozejrzała, zobaczyłaby dwa sklepy sprzedające dmuchane szkło, a wiedziała skądinąd, że na północ od miasta powstało ponad dziesięć manufaktur. Od tej pory więc Caemlyn miało być eksporterem nie zaś, jak dotąd, importerem szkła, podobnie rzecz miała się z kryształem. Miasto miało obecnie koronkarki, tworzące produkty równie znakomite jak przedtem Lugard i nic dziwnego, skoro większość przybyła właśnie stamtąd.
Te myśli wpłynęły nieco na poprawę jej nastroju — podatki płacone przez tych nowych rzemieślników również się przydadzą, choć minie trochę czasu, nim przyniosą poważniejszy dochód— wśród tłumu jednak wciąż kłuli jej oczy inni jeszcze przybysze. Niezależnie czy byli obcy, czy z Andoru, najemników bez trudu można było odróżnić od pozostałych — twarde oblicza, miecze przy pasach, aroganckie zachowanie, nawet w sytuacji, gdy tłum zmuszał ich do równie powolnego marszu co wszystkich. Członkowie kupieckiej ochrony również nosili broń i zdradzali się bezceremonialnym zachowaniem, odpychając na bok wszystkich, którzy weszli im w drogę, wydawali się jednak opanowani i dziwnie trzeźwi w porównaniu z tymi, co żyli ze sprzedawania usług swego miecza. I ogólnie rzecz biorąc, ich twarze były mniej pobliźnione. Najemnicy wyróżniali się w tłumie niczym rodzynki w cieście. Mając ich tak wielu pod ręką, nadto pamiętając, że zima zawsze oznacza dla nich trudne czasy, nie sądziła, by musiała drogo zapłacić. Chyba że, jak obawiała się Dyelin, ceną będzie Andor. W jakiś sposób należało umieścić dość własnych ludzi w Gwardii, by obcy nie mieli w niej liczebnej przewagi. Oraz znaleźć pieniądze.
Nagle uświadomiła sobie obecność Birgitte. Była zła — ostatnimi czasy często się to zdarzało — i szukała jej. Była wręcz wściekła, więc popędzała konia. Złowieszcze połączenie, od którego w głowie Elayne rozdzwoniły się gongi alarmowe.
Natychmiast zarządziła jak najszybszy powrót do pałacu — ta samą drogą, którą wybrała Birgitte; więź zobowiązań Strażnika wiodła ją prosto ku niej — cały orszak skręcił w najbliższą wiodąca na południe ulicę: Zaułek Iglarzy. Ulica była w istocie nawet dość szeroka, wiła się niczym strumień w górę i w dół wzgórz, iglarze mieli tu swoją siedzibę całe pokolenia temu. Teraz kilka niewielkich gospod i tawern znalazło miejsce wśród wytwórców noży krawców i wszelkiego rodzaju innych rzemieślników, prócz właśnie iglarzy.
Birgitte znalazła ich, nim zdążyli wrócić do Wewnętrznego Miasta, na Alei Ogrodników, gdzie garstka sprzedawców owoców wciąż próbowała prowadzić handel w sklepach założonych jeszcze w czasach Ishary, choć o tej porze roku doprawdy niewiele można było dostrzec na wystawach, a to co było, było przeraźliwie drogie. Mimo wszechobecnej ciżby ludzkiej Birgitte poruszała się kłusem, czerwony płaszcz powiewał za jej plecami, ludzie umykali przed nią na lewo i prawo; długonogi siwek zwolnił tempa dopiero na ich widok.