Stajenni w czerwonych kaftanach z Białym Lwem wyhaftowanym na ramieniu wybiegli pędem z budynków, chociaż po prawdzie to niewiele czekało ich roboty. Na rozkaz Birgitte Gwardzistki w milczeniu zsiadły z wierzchowców, a potem poprowadziły je przez wysokie drzwi do stajni. Sama Birgitte zeskoczyła z konia i rzuciła wodze jednemu ze stajennych, nie udało jej się jednak wyprzedzić Yarmana, który już spieszył, by przytrzymać strzemię Sareithy. Yarman był czymś, co siostry określały mianem “świeżego połowu”, więź zobowiązań przyjął na siebie niecały rok temu — sam termin wywodził się z czasów, gdy nie zawsze pytano Strażników o zgodę — i bardzo przykładał się do swych obowiązków. Birgitte natomiast zamarła z nachmurzoną twarzą, pięściami na biodrach, najwyraźniej obserwując, jak żołnierze, którzy będą przez kilka następnych godzin patrolować Wewnętrzne Miasto, opuszczają dziedziniec dwójkową kolumną. Elayne jednak byłaby naprawdę zaskoczona, gdyby ci ludzie dłużej niż na mgnienie zagościli w umyśle Birgitte.
W każdym razie ona sama miała własne zmartwienia. Starając się nie czynić tego nazbyt otwarcie, obserwowała żylastą kobiet która trzymała Płomienne Serce za uzdę, oraz krępego mężczyzn który równocześnie przystawił kryty skórą podnóżek i przytrzymywał jej strzemię. Mężczyzna nie uśmiechał się, flegmatycznie i niespiesznie wypełniał swe obowiązki, kobietę z pozoru całkowicie pochłaniało gładzenie wałacha po nosie i szeptanie mu do ucha. Po obowiązkowym i pełnym szacunku ukłonie żadne z nich ani razu nie spojrzało na Elayne; wszelakie wyrazy oddania z pewnością nie miały pierwszeństwa przed dbałością o to, by nie została zrzucona z siodła przez rozdrażnionego bliską obecnością innych ludzi konia. Nie miało znaczenia, że ich pomoc wcale nie jest jej potrzebna. Życie na swobodzie dobiegło końca, a to, które obecnie wiodła, zamykało się w formach, których należało przestrzegać. Mimo to musiała dokładać wiele wysiłku, by się nie skrzywić. Zostawiła w ich rękach odprowadzenie Płomiennego Serca do stajni i odchodząc, ani razu nie obejrzała się za siebie. Chociaż miała ochotę.
Skryty za kolumnadą pozbawiony okien wejściowy holl sprawiał mroczne wrażenie, mimo iż zapalono już w nim kilka stojących lamp, a zwierciadlane pół klosze ciskały wokół refleksy światła. Lampy zresztą były nadzwyczaj proste — ot, zwykłe żelazo, wykute tylko w obłe kształty. Wszystko sprawiało wrażenie utylitarne, tynkowane gzymsy pozbawione ozdób, ściany z białego kamienia nagie i gładkie. Wieść o jej powrocie zdążyła się rozejść — zanim na dobre znalazła się w środku, już pojawiła się grupka mężczyzn i kobiet, aby odebrać od przyjezdnych płaszcze i rękawiczki. Ich liberia różniła się nieco od noszonej przez stajennych — uzupełniały ją białe kołnierze i mankiety oraz Lew Andoru wyhaftowany na lewej piersi, nie zaś na ramieniu. Elayne nie rozpoznała nikogo ze służby. Większość służących w pałacu była nowa, z pozostałych część musiała wrócić z emerytury, żeby zająć miejsce tych, którzy przerażeni uciekli, gdy Rand zdobył miasto. Łysy mężczyzna o pogodnym obliczu nie potrafił spojrzeć jej w oczy, ale być może obawiał się, że byłoby to zbytnią bezczelnością. Szczupła młoda kobieta z zezem, jakby zbyt dużo entuzjazmu wkładała w swój ukłon oraz uśmiech, być może jednak chciała tylko podkreślić swoje przywiązanie. Poprzedzając Birgitte, Elayne przeszła obok nich, dopiero po chwili oglądając się, by zmierzyć tamtych spojrzeniem. Podejrzliwość miała gorzki smak.
Sareitha i jej Strażnik rozstali się z nimi po przejściu kilkunastu kroków, Brązowa siostra wymamrotała jakąś wymówkę na temat książek, którym chciała się przyjrzeć w bibliotece. Ta dysponowała zbiorem wcale nie małym, blednącym jednak w porównaniu prawdziwymi wielkimi bibliotekami — niemniej Aes Sedai spędzała każdego dnia całe godziny na wertowaniu zniszczonych tomów, jej zdaniem nieznanych światu. Skręciła w boczny korytarz, a Yarman poszedł za nią — wyglądali niczym ciemny przysadzisty łabędź, za którym podąża osobliwie wdzięczny bocian. Wciąż miał ten swój niepokojący płaszcz, teraz jednak przerzucony przez ramię. Strażnicy rzadko się z nimi rozstawali na dłużej. Kosaan z pewnością schował swój w jukach.
— Chciałabyś mieć płaszcz Strażnika, Birgitte? — zapytała Elayne, nie ustając w marszu. Nie po raz pierwszy pozazdrościła tamtej obszernych spodni. Suknie, które miała na sobie, choć rozcięte, zmieniały w spory wysiłek każdy sposób poruszania, prócz tylko dostojnego kroku. Dobrze chociaż, że zamiast pantofli miała buty do konnej jazdy. W pantoflach zimno ciągnące od nagich, czerwono-białych płyt posadzki byłoby nie do zniesienia. Dywanów starczało tylko, by wyłożyć nimi podłogi w komnatach; zresztą na korytarzach zdarłyby się w mgnieniu oka, choćby tylko pod stopami służby nieustannie dbającej o porządek w pałacu. — Gdy tylko Egwene zdobędzie Wieżę, każe wykonać jeden dla ciebie. Zasłużyłaś sobie.
— Nie obchodzą mnie żadne przeklęte płaszcze — ponuro odrzekła Birgitte. Pełen najgorszych podejrzeń grymas zaciął jej usta w wąską linię — Wszystko stało się tak szybko, że pomyślałam, zwyczajnie się potknęłaś i uderzyłaś, cholera, w głowę. Krew i popioły! Napadnięta przez ulicznych bandziorów! Światłość jedna wie, co mogło się zdarzyć!
— Nie musisz mnie przepraszać, Birgitte. — Wściekłość i uraza tętniły w więzi, ale ona była zdecydowana wyzyskać przewagę. Utyskiwania Birgitte były już dostatecznie nieprzyjemne, gdy znajdowały się sam na sam, przecież nie musi się z tym godzić na korytarzach, w obecności służących, spieszących z jakimiś poleceniami, czyszczących rzeźbioną boazerię, polerujących wysokie złocone lampy. Tamci ledwie na moment odrywali się od swoich zajęć by w milczeniu ukłonić się jej i Birgitte, pewna była wszakże, iż niejeden zastanawiał się, dlaczego na czole Kapitan Generał zastygł mars znamionujący burzę, i natężał słuch, chcąc pochwycić bodaj pojedyncze słowo. — Nie wzięłam cię ze sobą, ponieważ nie chciałam. Założę się, że w takiej samej sytuacji Sareitha również nie wzięłaby Neda. — Wydawało się nieprawdopodobne, by twarz Birgitte mogła wyglądać jeszcze bardziej ponuro. Być może wzmianka na temat Sareithy była pomyłką. Elayne zmieniła temat. — Na prawdę musisz uważać na swój język. Wypowiadasz się jak najgorszy rodzaj wałkonia.
— Mój... język, tak? — mruknęła groźnie Birgitte. Nawet jej krok się zmienił, szła teraz niczym gotowa do skoku pantera. — wypominasz mi mój język? Ja przynajmniej wiem, co znaczy każde słowo, jakiego używam. Ja przynajmniej wiem, co jest stosowne w jakiej sytuacji, a co nie jest. — Elayne poczerwieniała, poczuła jak sztywnieje jej kark. Tamta miała rację! Zazwyczaj. A przynajmniej dostatecznie często. — Jeśli zaś chodzi o Yarmana — ciągnęła dalej Birgitte, głosem już spokojniejszym, choć wciąż nie wyzbytym do końca niebezpiecznych tonów — to dobry człowiek choć jeszcze nie w pełni otrząsnął się z zadziwienia, że już został Strażnikiem. Prawdopodobnie skacze, kiedy tylko Sareitha pstryknie palcami. Ja nigdy nie byłam zadziwiona i nie skaczę. Dlatego właśnie zmusiłaś mnie do przyjęcia tego tytułu? Czy sądziłaś, ze mnie w ten sposób okiełznasz? Nie byłaby to pierwsza głupia myśl, jaka zalęgła ci się w tej główce. Jak na kogoś, kto przez większość czasu myśli dostatecznie trzeźwo... Cóż. Moje biurko ze szczętem chyba już pogrzebały przeklęte raporty, które muszę przerzucić, jeśli mam ci dostarczyć bodaj połowę wymaganego stanu Gwardii, wieczorem jednak porozmawiamy sobie dłużej. Moja pani — dodała, nazbyt hardym tonem. Jej ukłon był omalże szyderczo ceremonialny. Odeszła i brakowało tylko, żeby jej długi złoty warkocz zjeżył się niczym ogon rozzłoszczonego kota.